Koszmarki moich delhijskich początków

Wspomnienie ostatniej doby przed wyjazdem z Polski przyprawia mnie odrobinę o ciarki. Jadąc pociągiem z Wrocławia do Warszawy zorientowałam się, że nie mam przy sobie dyplomu studiów magisterskich. To nie tak, że go po prostu zapomniałam. Nabiegałam się trochę po stolicy, żeby zdobyć odpowiednie pieczęcie w ministerstwie. Ciągłe podróże między Szczecinem, Wrocławiem a Warszawą, pakowanie dobytku i załatwianie wszystkich spraw było jak jeden wielki maraton. Wszystkie ważne dokumenty stały się przedmiotami specjalnej troski z mojej strony. Niestety jakimś cudem dyplom w sztywnej oprawie zdematerializował się. Za kilka godzin odlot, a ja nie wiem, co zrobić. Jaki sens ma jechanie do Delhi, skoro nie mam najważniejszego dokumentu...? Taka była pierwsza myśl, która pojawiła się w moim spanikowanym umyśle. Na szczęście miałam jeszcze trochę czasu w pociągu, aby wszystko na spokojnie przemyśleć. No cóż, mam przynajmniej tłumaczenie przysięgłe i nieuwierzytelnioną miękką wersję dyplomu. 

Na lotnisku okazało się, że mam za dużo rzeczy. Dużo za dużo. Wchodzenie do samolotu z bagażem podręcznym w postaci plecaka, wypchanej po brzegi damskiej torebki, dwóch komputerów, trzech komórek, całej masy kabli i kurtki przewieszonej przez ramię, której kieszenie - pełne ciężarów - za sprawę grawitacji ciążą do dołu, to u mnie norma. Dopiero po kilku lotach do Indii doczytałam gdzieś, że komputer (jeden komputer) i damska torebka są dodatkami alternatywnymi, czyli powinnam wybrać jedno z nich. Kilka kilogramów więcej w bagażu głównym nie stanowiło nigdy problemu, ale tym razem jadę na rok i wszystkiego jest niestety o wiele więcej. Przygotowałam więc dwie reklamówki rzeczy, które mogą poczekać w Warszawie na kolejny lot. Niedługo przed odprawą na lotnisku pojawił się mój znajomy, aby podzielić się ze mną wieściami z ministerstwa. Okazuje się, że niestety miękkiej wersji dyplomu nie można uwierzytelnić. Zatem ktoś będzie musiał szybko zdobyć dla mnie we Wrocławiu sztywną wersję. Jedna sprawa do tyłu, ale przynajmniej mam komu przekazać nadmiar bagażu. W tej chwili w Delhi temperatura może dochodzić do 55 stopni - tak przynajmniej straszą obcokrajowców na stronie uniwersytetu - więc nie będę potrzebowała jeszcze zimowych swetrów. 

Lot przebiegł wyjątkowo spokojnie. Zwykle oglądam filmy i trochę spałam. Tym razem jednak zasnęłam prawie od razu jak kamień i przespałam śniadanie, które było przed lądowaniem w Delhi. Byłam trochę zła, że mnie nie obudzili, bo nie jestem zaprowiantowana, a nie wiem, kiedy będzie okazja zaopatrzyć się w jakieś jedzenie, nie mówiąc już o ciepłym bezpiecznym posiłku. Na lotnisku szybko przebrałam się w jedno ze swoich letnich pundżabi i udałam do wyjścia. Ktoś ma na mnie czekać, ktoś z ICCRu (Indian Council for Cultural Relations). Znając Indie zapewne jakaś kobieta. Odebrał mnie jednak młodzieniec. Fakt, nocne podróże to nie jest zajęcie dla indyjskiej kobiety, nawet pracującej. Przedstawiciel ICCRu nie chciał czekać, bo parking na lotnisku dość dużo kosztuje, a metrometr w taksówce pracuje. Przekonywał mnie, że nie ma potrzeby, abym wymieniała walutę na lotnisku. Jak okazało się później, dobrze, że go nie posłuchałam.

Radżasthańscy zaklinacze węży przed Pałacem Miejskim w Dżajpurze
Jestem ponownie w Delhi, Indie witają. Bardzo się cieszę. Wiem, że to miejsce to nie raj na ziemi, ale tym razem będę tu jako stypendystka. Będę mieszkać w zadbanym kampusie i studiować na najsłynniejszym indyjskim uniwersytecie, gdzie wykładowcy dobrze mówią po angielsku. Już nie mogę się doczekać. Pamiętam zdjęcia ze strony uczelni: zadbane kwietniki i czyste budynki. Na razie póki co będę gościem ICCRu. Mają mnie gdzieś tymczasowo zakwaterować. To miłe, że tak dbają o swoich stypendystów. Miałam przyjechać z bliską koleżanką z indologii, ale problemy przy składaniu wniosku zniechęciły ją. Niedługo poznam jednak innych przybyszy z różnych stron świata. Póki co siedzę w samochodzie mknącym prawie pustymi ulicami Delhi. Prawie, bo ruch ciężarówek w tym mieście ograniczony jest do czasu nocnego.

W końcu dotarliśmy do jakiegoś ośrodka. Jak się później dowiedziałam, jest to budynek narodowej centrali związku Indyjskich Skautów i Przewodników (The Bharat Scouts and Guides), na którego wyższych pietrach znajdują się pokoje dla gości. Mój opiekun powiedział, abym załatwiła formalności na recepcji, a rano mogę wezwać przez telefon samochód i pojechać na uczelnię. Jest sobota, a on nie jest pewny, czy biuro będzie otwarte, ale zachęca mnie do podróży. Przeleciałam tyle tysięcy kilometrów i trochę dziwi mnie, że wysyła mnie w sobotę na uniwersytet, nie będąc pewnym, czy ktoś mnie tam przyjmie.  

Sala noclegowa dla stypendystów ICCRu

Miejsce, w którym mam spać jest okropne. Brudno tu, głośno, gorąco i pełno komarów, a portier-recepcjonista prawie nie mówi po angielsku. Nasz apartament to duża wieloosobowa sala z małym korytarzem i podwójną łazienką. Hałas i komary docierają do środka bez żadnych przeszkód, gdyż nie można zamknąć okien. Elewacja budynku przechodzi renowację, dlatego na zewnątrz znajduje się rusztowanie budowlane. Nie wiem, czy ktoś z Was widział kiedyś taką konstrukcję w Indiach. Są to długie bambusowe rury połączone sznurami, a całość opiera się o ziemię i parapety wchodząc do środka budynku. Dzielnica, w której się znajdujemy, to ITO, a ulica za oknem (Mahatma Gandhi Marg) to przelotówka łącząca wschodnią część miasta położoną na prawym brzegu rzeki Jamuny z resztą miasta po zachodniej stronie. Całą noc przejeżdżają koło naszego budynku kolorowe indyjskie ciężarówki wypakowane rozmaitymi towarami. Natężenie hałasu jest tak wysokie, że nie słyszę budzika, jeśli komórka ładuje się w odległości 2-2,5 metra od mojego łóżka. Niestety przed komarami można ochronić się tylko smarując całe ciało indyjskim Odomosem. Uważam, że jest dość skuteczny - przynajmniej na terenie Indii - choć nie wszyscy podróżnicy zgadzają się z ta opinią. 


Przedpokój w naszym apartamencie dla stypendystów ICCRu w Delhi
Pokój jest wielki i pusty. Śpimy tam tylko we dwie, ja i Sophie Sharma, która przyleciała kilka godzin temu z Fidżi. Ma dwadzieścia siedem lat i przyjechała tu, aby zostać bollywoodzką gwiazdą. Dotychczas pracowała jako księgowa w jakiejś korporacji, a w wolnych chwilach tańczyła kathak (hindustański taniec klasyczny). "W wolnych chwilach" to nie jest dobre określenie. Sophie tańczy od osiemnastu lat i poświęca swojej pasji wiele godzin tygodniowo. Występuje, uczy tańca i wciąż doskonali swój własny warsztat. Postanowiła sprzedać samochód i przyjechać do Indii na pięć lat, aby studiować aktorstwo w NSC (National School of Drama), która - jak twierdzi - jest jedną z najlepszych szkół teatralnych na świecie. Na miejscu czekało ją rozczarowanie, gdyż jej podanie zostało odrzucone. ICCR zaproponował naukę w Kathakendra Dance School (najsłynniejsza szkoła kathaku w Indiach), uczelni, którą Sophie wpisała we wniosku na drugim miejscu. Dziewczyna nie chce się jednak poddać bez walki. Udała się do dziekanatu NSD, aby dowiedzieć się, dlaczego nie została przyjęta. Jak ogromne było jej zdziwienie, gdy wyszło na jaw, że urzędnik ICCRu w ogóle nie przekazał jej podania. Tłumaczył się później, że NSD to państwowa szkoła, do której przyjęcie łączy się z uciążliwą biurokratyczną przeprawą, której chciał sobie zaoszczędzić. Co więcej, zagroził jej, iż jeśli na własną rękę będzie aplikować, straci przyznane stypendium. Postanowiła zatem skończyć dofinansowany dwuletni kurs tańca w KDS, a w międzyczasie szkolić swój warsztat teatralny w ramach prywatnych kursów, aby w przyszłości aplikować do wymarzonej NSD i zostać aktorką. Muszę dodać, że każda historia ma jakieś drugie dno i tak też było w przypadku Sophie. Jej decyzja o przyjeździe do Indii podyktowana była również problemami natury miłosnej. Okazuje się, że każdy z nas przed czymś ucieka albo czegoś poszukuje. 

Miałam zgłosić się do biura ICCRu, żeby się zarejestrować, ale w sobotę jest zamknięte. Okazało się, iż wezwanie samochodu przez telefon, o którym mówił odbierający mnie młodzieniec, to po prostu zamówienie taksówki. To niestety nie na moją kieszeń. Mogę pozwolić sobie na taki luksus w wyjątkowej sytuacji, ale nie, kiedy mam przed sobą cały wolny dzień. Postanowiłam jechać motorikszę, gdyż nie wiedziałam jeszcze, gdzie dokładnie jestem. Jak się niebawem zorientowałam, niedaleko jest stacja metra (Indraprastha Metro Station). Kierowca oczywiście nie wiedział, gdzie dokładnie ma mnie zawieźć. Położenie uniwersytetu nie jest tajemnicą, ale znalezienie konkretnego budynku w Północnym Kampusie DU (North Campus) to już trudniejsze zadanie. Niestety policjanci stojący na każdym rogu ulicy i ochroniarze przy wejściach do poszczególnych sektorów też nie byli nam w stanie pomóc. Zatrzymywaliśmy się chyba z dziesięć razy, krążąc wokół. W końcu mój kierowca się zniechęcił i wysadził mnie gdzieś twierdząc, że to tu. Oczywiście nie było to prawdą, a dodatkowo próbował zwiększyć ustaloną cenę o 50%. 




Swoją drogą to jest bardzo ciekawy sposób myślenia. Oni twierdzą, że wiedzą, gdzie jechać, potem tracą twój cenny czas krążąc w kółko z powodu własnej niekompetencji, a na koniec chcą większą zapłatę w związku z tym, że tyle to trwało. Kolejny problem, jaki się pojawił, to to, że posiadałam tylko banknoty o dużym nominale. Z doświadczenia wiem, że rikszarz zawsze powie, że nie ma drobnych, aby naciągnąć cię na parę groszy więcej. Jeśli ktoś z was myśli, że to bardzo biedni ludzie, którzy nie mają co jeść, to chcę wyprowadzić was z błędu. Biedni są rikszarze jeżdżący rikszami rowerowymi, ale ci z motorowych nie żyją w nędzy, a czasem szczycą się wręcz tym, że zbijają tzw. kokosy na nieświadomych turystach. Szczerze mówiąc rikszarze to grupa, która wywołuje niechęć nawet u Indusów i to nie z powodu wpływu systemu kastowego czy jakichś innych klasowych podziałów. Chodzi o ich postawę, o wieczne próby naciągania, kłamstwa,celowe wożenie dookoła itd. Co do tego ostatniego, to jest nawet taki punkt (odnoszący się do taksówkarzy) w angielskim haśle "Crime in India" w Wikipedii, który to opisuje ten właśnie fenomen ("Taxi scam"). Nie chcąc jednak szerzyć niesprawiedliwych uogólnień, polecam dramat obyczajowy "Rikszarz Amal" (2007) o uczciwym i oddanym swej pracy kierowcy delhijskiej motorikszy. Poniżej wklejam krótki trailer.




Wracając jednak do mojej historii, znajdowałam się jakieś pół godziny drogi od celu, ale strażnicy nie byli w stanie wskazać mi, gdzie iść, upierając się przy tym, że powinnam wziąć kolejną rikszę. Ostatecznie spacerując znalazłam wszystkie interesujące mnie miejsca: biuro, gdzie rejestrują obcokrajowców, bibliotekę, swój instytut i w końcu - z dużym problemem - swój przyszły akademik. ISWH DU (International Student Hostel for Women) położony jest na zewnątrz kampusu, chyba jakieś 5-6 km od mojego przyszłego miejsca nauki, ale co pół godziny jeździ tam w trakcie roku akademickiego darmowy uniwersytecki autobus. Swoją drogą może warto sprawić sobie indyjski rower. 
Dziedziniec Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego

Muszę przyznać, że budynek mojego wydziału trochę mnie rozczarował. Na zdjęciach wszystko wygląda trochę ładniej, niż w rzeczywistości. Przede wszystkim jednak tym, co mnie uderzyło, gdy do niego wchodziłam po raz pierwszy, był roznoszący się beztrosko zapach toalety i bynajmniej nie mam tu na myśli fiołkowego odświeżacza. Ogólnie nie jest jednak tak źle. Pomijając niezbyt przyjazne łazienki i bardzo brudne okienka w salach, reszta jest w miarę do przyjęcia. Może poza brudnymi ławkami w naszej klasie. Z racji na to, że podczas zajęć nie siedzę zawsze w tym samym miejscu, za każdym razem muszę na nowo czyścić swój stolik. Wilgotne chusteczki są w tym bardzo pomocne i przyznam, że konieczne jest zużycie kilku na raz. Jak mogłam zauważyć w trakcie zwiedzania innych części budynku, Instytut Filologii Niemieckiej ma czyste - przynajmniej na razie - i nowoczesne pomieszczenia.

Jedna z klas Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego
Odnalazłam też klinikę dla studentów, ale nie zachęca do chorowania. Na dzień dobry niestety rozcięłam duży palec u nogi, co w czasie monsunu nie jest bezpieczne. Znów będę chyba chodzić z gumową rękawiczką na palcu, żeby nie doszło do zakażenia.


Naśladowców zachęcam do zadbania o swobodny dopływ krwi do palca, o ile chcą uniknąć jego amputacji. 
Naśladowców zachęcam do zadbania o swobodny dopływ krwi do palca, o ile chcą uniknąć jego amputacji. 

Pogoda jest przyzwoita, gorąco, ale znośnie, choć człowiek się poci. Czasem bardzo mocno pada i ludzie zsiadają z motorów i chowają się pod drzewami. Na szczęście wzięłam z Polski parasol i jakoś sobie radzę. Poza tym sprzedają tu takie zapinane torby foliowe na ramię, żeby zabezpieczyć notatki i książki przed deszczem. Jeśli pogoda będzie cały czas podobna, to dam radę do końca monsunu, a potem będzie tylko lepiej. Przyznam jednak, że trochę jestem zdziwiona przebiegiem pory deszczowej w Delhi. Prawdopodobnie największe opady minęły. Będąc jeszcze w Polsce czytałam o strasznych ulewach w stolicy i podtopieniach, ale najwidoczniej ten czas się skończył. W tej chwili czasem jest sucho prawie cały tydzień. Inaczej jest na prowincji. Wszędzie pada i pada, szczególnie w górach i nad oceanem. 

Wieczorem czekała mnie mało przyjemna niespodzianka. Najpierw myślałam, że jestem sama sobie winna, ale okazało się, że nie ja jedyna znalazłam się w takiej sytuacji. Otóż nie miałam dokładnego adresu miejsca swojego zakwaterowania. Jak to się stało? W pierwszej chwili sądziłam naiwnie, że zostanę zawieziona na uniwersytet przez samochód służbowy z ICCRu i kierowca da mi wskazówki, jak wrócić. Gdy okazało się, że mam jechać samodzielnie, próbowałam uzyskać od portiera jakiś papier z adresem, ale niestety nie było tam żadnych wizytówek, a pokwitowania nie chciał mi wystawić. Robi to dopiero przy wymeldowaniu, kiedy wiadomo już, ile nocy spędził tu stypendysta. Nie myślcie, że skoro gości nas tu ICCR i zgodnie z umową stypendialną rząd indyjski pokrywa koszty noclegu, to nie musimy płacić. Obowiązują nas takie same procedury jak wszystkich innych beneficjentów rozmaitych grantów naukowych i stypendiów. Jesteśmy kolekcjonerami faktur. Dodam, że po dwóch tygodniach zostałyśmy poproszone o opuszczenie tego nieprzyjemnego przybytku, gdyż procedury zakładają, iż jest to maksymalny czas okresu przejściowego. Okazało się też, że wcale nie musiałyśmy tu mieszkać, bo ICCR pokryłby koszty jakiegokolwiek innego noclegu nieprzekraczającego ustalonych kwot. Mądry człowiek po szkodzie i po wielu ukąszeniach bezlitosnych komarów.

W każdym razie wieczorem, po zmroku (czyli po 18) próbowałam wrócić do hostelu, dzierżąc w ręku karteczkę z nabazgranym przez rikszarza adresem. Okazało się jednak, że określenie ITO niewiele mi daje, przynajmniej nie tak wiele, jak myślałam. To tylko nazwa bardzo dużej dzielnicy, coś jak Fabryczna lub Krzyki we Wrocławiu. Chcąc zdobyć dokładniejsze dane - nie wiedziałam jeszcze, że mieszkam w budynku związku przewodników - postanowiłam poszukać w internecie adresu delhijskiego biura ICCRu. Niestety nie mam jeszcze własnego internetu, gdyż kupienie indyjskiej karty telefonicznej nie jest takie łatwe. Teoretycznie wymagane jest jakieś potwierdzenie adresu, w praktyce wystarczy kwit zapłaty za pokój, a czasem nawet tylko wizytówka hotelu. Ja niestety nic takiego nie posiadam i w najbliższym czasie nie będę miała czasu, aby się tą sprawą zająć. Postanowiłam więc skorzystać z internetu w bibliotece jakiegoś wydziału, niestety nie mam jeszcze legitymacji studenckiej, bo formalnie nie jestem póki co studentką DU. Na szczęście zadziałał mój urok osobisty i udało mi się namówić bibliotekarza, aby na chwilkę udostępnił mi komputer. 

Ostatecznie wróciłam metrem - tak jest najtaniej i najprzyjemniej, bo czysto, chłodno i szybko - ale wysiadłam stację dalej, niż bym to zrobiła znając adres hostelu. Z powodu mroku trudno było rozeznać się w miejscu, w którym nigdy nie byłam. Dodatkowo nie wydawało się zbyt bezpiecznie. Ostatecznie - jak to się u nas mówi - koniec języka za przewodnika. W końcu dotarłam do budynku ICCRu. Biura są już zamknięte o tej porze, a strażnik oczywiście na zna angielskiego. Już wiem, czemu pracownik ambasady, który wydawał mi wizę, dopytywał się o moje hindi. Zapomniałam, że niestety mnóstwo ludzi w Indiach, także w Delhi, nie zna angielskiego. Na szczęście pomimo przerwy w nauce pamiętam trochę hindi i mam dużą inspirację, aby przypomnieć sobie całą resztę. Bez tego byłoby tu czasem o wiele trudniej przetrwać. 

Strażnik kazał mi czekać i w końcu przyprowadził jednego z urzędników. Okazało się, że obok w audytorium była jakaś uroczysta impreza. Niestety urzędnik był już zmęczony i nie chciało mu się mnie słuchać. Po dowiedzeniu się, że jestem stypendystką z Polski polecił mi iść ze sobą. Wymyślił sobie, że jestem jakąś nową osobą, która właśnie przyleciała i nie została przez nikogo odebrana. Powinien jednak wziąć pod uwagę, że brak bagażu raczej nie potwierdza takiej wersji wydarzeń. Najłatwiej natomiast byłoby wysłuchać do końca, co mam do powiedzenia. Po pięciu minutach w końcu znaleźliśmy się w naszym hostelu, przed którym spali poukładani rządkiem najbiedniejsi mieszkańcy tego wielomilionowego miasta. Niestety nikt nie dał mi dojść do głosu. Rozmowa między naszym recepcjonistą a urzędnikiem przebiegła bardzo szybko i w hindi, a ja nawet nie starałam się słuchać, o czym mówią. Cieszyłam się, że jestem na miejscu i zaraz wezmę chłodny prysznic. Myślałam, że wszystko jest jasne i nie czekają mnie już żadne niespodzianki. Urzędnik nakazał napisać mi list, który sam podyktował. Miałam zgłosić się z nim do biura ICCRu. 

W końcu zostałam sam na sam z nierozumiejącym angielskiego recepcjonistą, który na nowo kazał wypełniać mi te same papiery, co poprzedniego dnia i wpisywać się do książki meldunkowej. Próbowałam tłumaczyć mu, że jestem już zameldowana, ale był nieugięty. Nie pomogły nawet wyjaśnienia Sophie, która zna biegle hindi z domu rodzinnego. Najwidoczniej słowo urzędnika jest święte, a uwagi dziewcząt mało istotne. Zostałam odprowadzona do pokoju, a gdy chciałam usiąść na swoim łóżku, zostałam pouczona, że tu już śpi ktoś z Polski. Ten starszy mężczyzna kompletnie nie zapamiętał mojej twarzy, chociaż byłam tu rano, a w nocy przechodziłam procedurę rejestracyjną. Biedak kilka dni później miał spory kłopot, gdy okazało się, że jestem wpisana dwa razy do jego książki meldunkowej. Dodam, że tego typu dokumenty nie są jedynie dokumentami wewnętrznymi. Są prowadzone z polecenia rządu i przekazywane specjalnym urzędników, którzy skrupulatnie przepisują je - oraz inne tego typu książki, na przykład z kafejek internetowych - do komputerów. Jest to część rządowego systemu bezpieczeństwa. W razie jakichś problemów nawet po latach wiadomo, gdzie turysta nocował, jakim jechał pociągiem i gdzie korzystał z internetu.

Jedna z Delhijskich ulic (Ring Road, New Aruna Nagar)




3 komentarze:

  1. czekam na więcej !!!! ;) pozdrawiam! Fi Lemonka

    OdpowiedzUsuń
  2. Padłam na widok tych łóżek piętrowych, te górne bez żadnej barierki, nie odważyłabym się spać na takim ;) Standard w Indiach jak widać pozostawia wiele do życzenia, ale jak ktoś ma możliwość to warto pojechać, pomieszkać i samemu doświadczyć.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. U nas tez były kiedyś takie pociągi, a dziś można je jeszcze spotkać również na Bliskim Wschodzie, w Rosji i na Ukrainie. Tak przynajmniej słyszałam. To jest średnia klasa. Przejazd z północy kraju na południe kosztuje jakieś 30-35 zł. Taki sam wagon, ale z zasłonkami i gniazdkami elektrycznymi dla każdej "przegródki", pościelą, posiłkami i klimatyzacją kosztuje około 90-105 zł. Są też wyższe klasy, a także specjalne pociągi-hotele o bardzo wysokim standardzie.

    OdpowiedzUsuń

Wprowadzenie do bloga


Witajcie! नमस्ते!

Na wstępie chciałam zapowiedzieć, o czym będzie mój blog. Jak mówi sam tytuł, chcę opisywać swoje życie w Indiach. Chciałam jednak zaznaczyć, iż nie będzie to dziennik, lecz coś w rodzaju pamiętnika z pewną dozą fikcji literackiej. Będę opierała się na własnych doświadczeniach, zmieniając jednak pewne szczegóły, czasem nadając nowe ramy minionym wydarzeniom. Być może forma moich wpisów będzie się zmieniać, gdyż jest to mój pierwszy blog i potrzebuję znaleźć swoją własną drogę ekspresji. Nie zdecydowałam dotychczas, w jakim czasie będzie prowadzona narracja. Spróbuję zacząć od pisania w czasie teraźniejszym, nie wiem jeszcze jednak, czy będzie to najlepsze rozwiązanie. Myślę, że to może nadać mojemu blogowi życia, sprawić, że będzie bardziej dynamiczny i bezpośredni. 

Wystarczy chyba tych rozważań o formie i pora przejść do nakreślenia treści. Otóż w roku 2011 otrzymałam rządowe stypendium na studia w Indiach. Dofinansowanie przyznawane jest co roku wybranym aplikantom z całego świata w ramach programów realizowanych przez tzw. ICCR czyli Indian Council for Cultural Relations (http://www.iccrindia.net/). W swoim wniosku wymieniłam trzy uczelnie i dwa kierunki (sanskryt i hindi). Na pierwszym miejscu wpisałam roczne studia dyplomowe (organizowane dla absolwentów rocznych i dwuletnich studiów kończących się certyfikatem) z sanskrytu na JNU (Jawaharlal Nehru University) w Delhi. Niestety zgodnie z moimi przewidywaniami taki kurs nie został zorganizowany. Jest to uczelnia nastawiona raczej na rozwój studiów doktoranckich i postdoktoranckich, liczyłam jednak na to, iż informacje na ich stronie są nieaktualne lub władze stosownego instytutu zorganizują w ostatniej chwili tego typu kurs. Tak się nie stało, dlatego przyznano mi miejsce na roczne studia w Instytucie Sanskrytu (Department of Sanskrit) Wydziału Humanistycznego (Faculty of Arts) Uniwersytetu Delhijskiego (University of Delhi - DU).

Jaki był cel mojej podróży? Doskonalenie sanskrytu? To też, ale przede wszystkim skorzystanie z możliwości zdobycia dofinansowania na życie w Indiach. Moje podróże do Indii - fascynujące a zarazem trudne - sprawiły, że chciałam spróbować czegoś innego. Pożyć przez rok czy dwa w tym zagmatwanym kraju. Po co? Takie życiowe doświadczenie, głębsze poznanie kultury czy raczej kultur, które studiuję od kilkunastu lat, którymi zajmuję się zawodowo (naukowo i jako organizator imprez kulturalnych). Poza  tym ciągle mnie gdzieś ciągnie, nie wyobrażam sobie spędzić życia w jednym miejscu, robiąc rok po roku to samo. Część mnie jest domatorką, ale druga szybko nudzi się życiem opartym na rutynie. Ponadto nasza planeta jest tak piękna i różnorodna, zarówno pod względem przyrodniczym, jak i społeczno-kulturowym. Po prostu trzeba to wszystko zobaczyć, dotknąć, powąchać, skosztować. 


Jeśli ten wstęp zanudził część z Was, dajcie mi proszę jeszcze jedną szansę. Potraktujcie ten pierwszy wpis jak wstęp zamieszczony w powieści, który pomijany jest przez większość czytelników.