Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ICCR. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ICCR. Pokaż wszystkie posty

ICCR i życie w akademiku

Zanim przejdę do innych tematów, chciałam dodać jeszcze coś na temat zasad programu stypendialnego prowadzonego przez ICCR (Indian Council for Cultural Ralations). Informacje oczywiście mogą nie być aktualne, dotyczą jedynie moich własnych doświadczeń. Tutaj natomiast powinny znajdować się bieżące wskazówki dotyczące stypendiów: http://www.iccrindia.net/scholarshipschemes.html. ICCR nie zajmuje się jednak jedynie przyznawaniem dofinansowania dla studentów. To przede wszystkim instytucja, która wspiera życie kulturalne. Organizuje taneczne recitale, koncerty, wystawy malarskie itp. Filmowe relacje z tego typu wydarzeń można obejrzeć dzięki kanałowi prowadzonemu w serwisie Youtube: http://www.youtube.com/user/iccrindelhi. Poniżej kilkuminutowy materiał promocyjny pokazujący, czym i dlaczego zajmuje się ICCR:




Pierwsza ważna informacja to to, iż program nie obejmował zwrotu kosztów przelotu. W przeciwieństwie do programu stypendialnego oferowanego przez Kendriya Hindi Sansthan (http://khsindia.org/index.php?lang=en), z którego korzysta większość wrocławskich studentów indologii, ICCR nie kupuje biletów lotniczych dla swoich polskich stypendystów. Procedura aplikowania w tej instytucji - KHS - jest też prostsza, ale nie ma żadnego wyboru w zakresie kierunku i miejsca studiów. Mimo iż Centralny Instytut Hindi (KHS, ang. CIH) posiada dziewięć ośrodków na terenie całego kraju, stypendia przeznaczone są tylko na naukę w Agrze, a przedmiot studiów to oczywiście język hindi. Co prawda obcokrajowcy mogą podjąć studia także w innych miejscach, jednak muszą sami je sobie sfinansować lub skorzystać z innego stypendium, na przykład proponowanego przez ICCR. Poniżej film upamiętniający Złoty Jubileusz KHS (niestety narracja tylko w hindi): 



Wracając jednak do stypendiów ICCRu, pokrywa ono koszt czesnego i wszelkich opłat uniwersyteckich. Raz na semestr studenci otrzymują też parę tysięcy rupii na książki, a w każdym miesiącu przelewane jest na konto kieszonkowe - chyba 4500 Rs. - z czego po opłaceniu stołówki w akademiku (2300 Rs. za miesiąc) zostaje ponad 2 000 na własne wydatki. Na każdym piętrze znajduje się mała wspólna kuchnia z lodówką, mikrofalówką, zlewem, czajnikiem elektrycznym i  jednopalnikową kuchenką, więc na upartego można kupić garnek i samemu sobie gotować. Niestety opłata za jedzenie w stołówce jest obowiązkowa. Dodatkowo ICCR płaci za akademik lub - gdy ktoś zdecyduje się na zamieszkanie na zewnątrz - przekazuje pieniądze na wynajem w postaci ryczałtu wynoszącego  ok. 5 000 Rs. Ta kwota starcza na wynajęcie bardzo małego prostego pokoju lub złożenie się ze znajomymi na mieszkanie. W tym drugim przypadku trzeba jednak raczej jeszcze coś od siebie dołożyć. Wszystko zależy od dzielnicy i standardu. 

Szczerze mówiąc uważam w tej chwili, że to drugie  rozwiązanie jest najlepsze. Nawet, jeśli jest się zmuszonym dojeżdżać na uczelnię 40 minut metrem każdego dnia. Z drugiej strony w okolicy jest wiele osiedli mieszkaniowych, które wewnątrz wyglądają całkiem przyzwoicie. Poniżej zdjęcie z osiedla Vasant Kunj, gdzie mieszkają nasi znajomi. To co prawda południowa część miasta, z której bliżej jest do Południowego Kampusu, ale dla chcącego nic trudnego. Metro w Delhi jest szybkie i niedrogie, szczególnie, gdy wykupi się kartę. Wtedy nie trzeba za każdym razem stać w kolejce do kasy, a przejazdy są tańsze. W każdym razie w okolicach Północnego Kampusu też można znaleźć osiedla podobne do tego na zdjęciu.  

Fot. Shilpa Sharma. Źródło: http://www.sodelhi.com//images/jreviews/1261_so-delhi-vasant-kunj2-1362045069.jpg


Jednak jak już wspominałam w poprzednich postach, życie w akademiku ma swoje dobre strony. W cenie jest wifi (dość słabe), stara siłownia, klimatyzowana czytelnia, mała biblioteczka - również z filmami na płytach DVD - uroczyste obchody świąt, darmowy autobus do naszego kampusu i towarzystwo studentek z całego świata, głównie z Azji (Kazachstan, Tadżykistan, Gruzja, Afganistan, Iran, Korea, Wietnam, Tajlandia, Kambodża, Mongolia, Indonezja itd.) i Afryki, w tym większość z hinduskich rodzin mieszkających poza Indiami (Mauritius, Fidżi, Zanzibar, Bali itd.). Dziewczyny są w różnym wieku, także między 30- i 40-letnie stypendystki ICCRu, które postanowiły odmienić swoje życie lub dokształcić się iw ogóle różnej maści doktorantki.

Dlaczego w ogóle wybrałam Delhi? Ze względu na hindi, którego uczyłam się w przeszłości. Uznałam, że będzie tu lepsza sposobność, aby obcować z tym językiem niż w jakiejś innej części kraju, może bardziej urokliwej i spokojniejszej. Na uczelniach z pewnością wszędzie jest hindi, bo to niemal tak jak u nas filologia polska. Jednak tutaj nadarza się więcej okazji, aby używać tego języka na co dzień na ulicy, na przykład podczas wizyty u krawca czy sprzedawcy warzyw; w trakcie spotkań towarzyskich u znajomych Indusów, którzy po kilku głębszych świątecznych kieliszkach płynnie - niemalże nieświadomie - przechodzą z angielskiego na hindi lub skaczą pomiędzy oboma językami. Zrelaksowani zapominają, iż wśród gości znajdują się obcokrajowcy. Szczerze mówiąc to bardzo mnie to cieszy, gdyż zwykle rozmowy toczą się po angielsku, jako że tak jest najłatwiej. Są to więc nieliczne okazje pozwalające na swobodną praktykę hindi wśród przyjaciół.


W odwiedzinach w indyjskim domu (Mayapur k. Nawadwip, Bengal Zachodni)

Wieczorne spotkania towarzyskie to jedna z tych rzeczy, które staja się dość skomplikowane, gdy mieszka się w akademiki, przynajmniej takim jak mój. Teoretycznie możemy wracać o godz. 23, ale w praktyce wygląda to trochę inaczej. W trakcie kolacji, czyli między godz. 20 a 21 trzeba wpisać się w stołówce do specjalnej książki i po dokonaniu tego zostaje mało czasu, aby jechać do centrum i wrócić przed 23. Nie jest więc możliwe, aby iść do kina na wieczorny seans, a wieczorne spotkanie z przyjaciółmi trwa w takim przypadku około godziny, czyli dość krótko. Część studentek radzi sobie w takiej sytuacji podpisując się nawzajem, ale wtedy trzeba mieć zaufaną osobę w akademiku i zdecydować się na nielegalne działanie. Inna możliwość to spędzenie nocy poza murami akademika, ale to wiąże się z biurokratyczną drogą i jest regulaminowo ograniczone do kilku nocy na zewnątrz. Poza tym zmusza do znalezienia sobie zastępczego noclegu.

Jest jeszcze taka jedna atrakcja, która wynika z bycia stypendysta ICCRu, mianowicie organizują oni dla swoich beneficjentów wyjazdy objazdowe po ciekawych miejscach w Indiach. Są to tanie wycieczki, których koszt ostatecznie zwracany jest przez organizatora. Początkowa zapłata stanowi zapewne gwarancję, iż dana osoba nie zrezygnuje w ostatniej chwili z wyjazdu. Słyszałam od osób, które brały udział w tego typu wyjazdach, że warto skorzystać, bo wycieczki są naprawdę udane i pozwalają zobaczyć takie odległe zakątki Indii, jak mój wymarzony Nagaland czy Assam. Natomiast samodzielne podróże - kiedy mieszka się w akademiku - obłożone są pewnymi ograniczeniami. Jeśli chce się wyjechać, to trzeba złożyć wcześniej podanie do dyrekcji akademika. Formularz, który należy przygotować zawiera pole na zgodę instytutu na ów wyjazd. Dotyczy to jedynie wycieczek w trakcie dni zajęć, podczas ferii lub świąt wystarczy akceptacja opiekunki akademika. Nie ma tu znaczenia, czy aplikantka ma 25 lub 38 lat, pozwolenie musi zostać uzyskane. Oczywiście w praktyce nikt nie utrudnia podróżowania w czasie wolnym, trzeba jednak pamiętać o załatwieniu owych formalności.

Induska rodzina oczekująca na peronie na pociąg



Indyjska biurokracja

Minął dokładnie miesiąc i 11 dni, od kiedy jestem w Indiach. Postanowiłam raz na zawsze zamknąć temat moich studenckich początków w Delhi. Trochę się tego nazbierało i głównie będzie to opowieść o indyjskiej biurokracji. Nie byłam w stanie wcześniej o tym napisać, gdyż jestem dość zajęta. Oprócz zajęć i nauki ciągle załatwiam coś na odległość w Polsce albo tutaj. Niedawno mieliśmy we Wrocławiu finisaż II edycji naszej wystawy Nieznane Oblicza Hinduizmu w Muzeum Etnograficznym. Co prawda nie uczestniczyłam w organizacji samej imprezy zamykającej to wydarzenie, ale nie ominęły mnie problemy związane z likwidacją ekspozycji. Cała robota logistyczna i nie tylko spadła oczywiście na Anię i Kubę. Jednak z uwagi na to, że to ja zajmowałam się wypożyczeniem eksponatów od kolekcjonerów z Warszawy i Podlasia, musiałam wykonać kilka telefonów i napisać parę maili, a w sytuacji kryzysowej wysłuchać skarg różnych stron konfliktu. Bez obaw, żaden eksponat nie uległ zniszczeniu i nie zaginął, jednak zawsze pojawiają się jakieś problemy między współpracownikami na tle podziału kompetencji; tego, co kto miał zrobić, a czego nie zrobił albo co zrobił, a nie powinien, bo miał to zrobić ktoś inny. Ostatecznie wszyscy szybko zapominają o niesnaskach i decydują się tworzyć razem kolejny projekt. Ja zaś postanowiłam zaangażować się w podobną działalność na miejscu, to znaczy w Delhi. Co prawda na razie tylko w niewielkim stopniu, ale może w przyszłości współpraca zostanie rozszerzona. Niebawem napiszę o wystawach fotografii (i nie tylko) realizowanych przez zespół moich przyjaciół z Nature Max (http://www.naturemax.org/#).  


Póki co wracam do tematu załatwiania spraw związanych z przyjęciem na studia, aplikowaniem o miejsce w akademiku, rejestracją wizy, otwieraniem indyjskiego konta bankowego oraz finansowaniem studiów, zakwaterowania i kieszonkowego przez ICCR. Wiele osób po moich poprzednich wyznaniach pytało, czy mogę wrócić, uciec z tych "okropnych" Indii...? Pisząc post o moich początkach w Delhi zapomniałam, ze niektórzy z czytelników nie znają tego miejsca i nie wiedzą, że te wszystkie nieprzyjemności są wpisane w koszty. Muszę też powiedzieć, że nie jest już tak strasznie, choć na początku mieszkaliśmy w okropnym miejscu i trzeba było przejść przez biurokratyczny koszmar. Przez 2,5 tygodnia biegaliśmy po całym mieście, żeby wszystko pozałatwiać. Wiele osób zrezygnowało i wróciło do swoich krajów. Chcąc zilustrować poziom biurokracji, podam jeden przykład: procedurę aplikacyjną, którą trzeba było przejść, aby zdobyć pokój w akademiku. 

Za drugim razem, kiedy byłam w biurze akademika (za pierwszym razem sprawdzałam tylko, jak to wszystko wygląda z zewnątrz) powiedzieli nam, żeby wrócić za cztery dni i kupić pakiet zawierający instrukcję postępowania oraz formularz. Nie mogłyśmy nabyć go od razu, bo jeszcze nie był wydrukowany . Było to kilka dni przed rozpoczęciem roku akademickiego, a przybytek ów przeznaczony jest dla studentów zagranicznych. Miałyśmy wrócić w piątek, dzień po rozpoczęciu zajęć. Uprzedzili nas za to, że będziemy musiały zgromadzić wiele dokumentów i pieczątek. Po wypełnieniu formularza trzeba było udać się z nim do instytucji, która przyznała nam stypendium, do swojej ambasady, do swojego instytutu, do uniwersyteckiego biura dla obcokrajowców. Wszystko w odpowiedniej kolejności. 

Ostatnio narzekałam na brudne ławki. Te dzieci niestety nie mają takiej możliwości. Wiejska szkoła w górach (okolice Riszikeś, Uttarakhand).

W polskiej ambasadzie zawsze się dziwią, widząc studentów przychodząc z tym formularzem. W rosyjskiej postawili mojej przyjaciółce wiele pieczątek, dodając, że: "Indusi lubią stempelki". W naszej ambasadzie nie było tak łatwo. Zaprowadzono mnie do jednego bardzo ważnego pana , który był bardzo miły, ale stwierdził, że ten formularz ogranicza prawa człowieka i zgodnie z polskim prawem oni nie mogą postawić tam pieczątki. Zaproponował jednak, ze poświadczą notarialnie mój podpis na formularzu aplikacyjnym. Wydawało się to dość absurdalne, ale w końcu - jak przekonywał pan z ambasady - pracownicy biura w akademiku nie znają języka polskiego, wiec i tak nie zauważą różnicy. Niestety musiałam słono zapłacić za tę przyjemność. Suma 1900 Rs. (wtedy ok, 130 zł) wszystkich zszokowała. Dodam, ze w Polsce poświadczenie podpisu u notariusza kosztuje około 25 zł, a rosyjskie stemple na formularzu Nataszy były darmowe. Tym razem ICCR nie zwrócił mi kosztów, bo nikt nie przewidział takiej opłaty.

To nie był jednak koniec niespodzianek. W uniwersyteckim biurze dla obcokrajowców powiedzieli mi, ze muszę wrócić do instytutu, bo brakuje wielkiej pieczęci na moim zdjęciu. Tu generalnie prawie nikt nie zna tych skomplikowanych procedur i jeśli my nie wiemy, ze potrzebujemy stempel na zdjęciu, to nikt w instytucie nam go nie postawi. Ponadto te pieczęciowe zwyczaje są dla obcokrajowców szokujące, bo stempel jest tak ogromny, że zakrywa niemal całą twarz. Do wniosku musiałam oczywiście dołączyć stertę dokumentów, a w biurze akademika okazało się, ze musimy iść jeszcze do sądu, żeby kupić kolejne zaświadczenie, tym razem o niekaralności. Jest to dokument, który urzędnik sprzedaje na podwórzu sądu za okazaniem paszportu. 

Na koniec pani sekretarka nie wydala mi zaświadczenia o przyjęciu dokumentów, ale na szczęście okazało się, że nie miałam z tego powodu nieprzyjemności, tzn. moja aplikacja nie zaginęła i nie musiałam udowadniać, że ją złożyłam. Moja koleżanka została przynajmniej poinformowana przez ową panią, kiedy do nas zadzwonią. Zostało nam zatem jeszcze 10 dni. Mimo iż rok akademicki na uniwersytecie oficjalnie został rozpoczęty, nie miałyśmy jeszcze z Nataszą zajęć. Kupiłyśmy więc bilety na pociąg jadący na południe, czyli do miejsca położonego jakieś 2000 km od Delhi. Ku naszemu zdziwieniu rano na dworcu odebrałyśmy telefon z biura i dowiedziałyśmy się, że wieczorem mamy rozmowę kwalifikacyjną. Zdumione zwróciłyśmy bilety na pociąg i pojechałyśmy z powrotem do hotelu, w którym mieszkałyśmy od wyprowadzki z nędznego hostelu dla przewodników i skautów. 

Widok z naszego hotelowego okna  w znanej wśród turystów dzielnicy Pahargandż, stanowiącej za czasów panowania Wielkich Mogołów znane targowisko (Delhi)  

Rozmowę przeprowadzały trzy nobliwe Induski w średnim wieku, stanowiące ciało zarządzające akademikiem. Pytały mnie o: studia, pracę doktorską, Polskę. Moja rosyjska koleżanka poszła na rozmowę ubrana w sukienkę w zachodnim stylu i z odkrytymi nogami, więc panie zaczęły pytać, dlaczego chce mieszkać w akademiku. Powiedziały jej, że tu jest nudno i nie można przyprowadzać chłopców. Podobne sytuacje miały miejsce w trakcie rozmów w Ambasadzie Indii w Warszawie, gdy składaliśmy wnioski o stypendium. Jeden z aplikantów o wyglądzie hipisa został zapytany, czy ma ze sobą zaświadczenie o tym, że nie jest nosicielem HIV i ostatecznie odmówiono mu złożenia dokumentów. 

W Indiach wielu ludzi w bardzo prosty sposób szacuje wartość drugiego człowieka. Najważniejsze są: pieniądze, strój, kolor skóry, kasta lub - w przypadku obcokrajowców - zawód rodziców. Warto więc dostosować się przynajmniej pod względem wyglądu. Od razu przypomniała mi się historia moich znajomych, także stypendystów ICCRu. Spędzili oni niegdyś rok na studiach w Bengalu. Mieszkali w małej mieścinie., gdzie znajduje się międzynarodowy ośrodek religijny, prowadzący zajęcia z sanskrytu. Małżeństwo to nie tylko studiuje indologię, ale fascynuje się kulturą wisznuicką. Kolega dostosował się do lokalnych wiejskich zwyczajów i ubierał na co dzień jak prości biedni rolnicy. Pewnego razu, gdy poszedł do pompy po wodę, spotkał tam starszą panią w eleganckim sari pochodzącą z wyższej kasty. Kobieta nie zwracając uwagi na to, że mój kolega jest Europejczykiem, nic nie mówiąc wystawiła mu swe stopy do obmycia, jedną po drugiej. Nie było dla niej istotne, skąd pochodzi, uznała, że skoro jest w takim stroju, to jest biedny i nisko urodzony. 

Wiele domostw nie jest podłączonych do sieci wodociągowych, a nawet nie posiada własnej studni (Radhakund k. Mathury, Uttar Pradeś). Ich mieszkańcy korzystają z publicznych ujęć wody. 

Należy dodać tu jeszcze coś na temat spojrzenia większości mieszkańców Indii na kwestię koloru skóry. Często słyszymy, ze ideałem dla Indusów jest jasna cera. W telewizji co rusz widzi się reklamy kremów wybielających. Myślimy wtedy, ze wzorem jest dla nich biały człowiek, ale w języku hindi o idealnej skórze mówi się gauri, czyli "złocista". Za pięknych uznaje się zatem jasnych Indusów, a tzw. biali ludzie są uznawani za różowych. Muszę przyznać, że coś w tym jest, bo moja twarz w obecnych wysokich temperaturach - nawet bez wychodzenia na słońce - robi się - jak to mówimy w Polsce - czerwona. 

Ostatecznie zamieszkałam w uniwersyteckim  akademiku. Mam internet bezprzewodowy, cztery posiłki dziennie, darmowy autobus na uczelnię, opiekę medyczną, filtrowaną wodę itp. Pokoje są jednoosobowe i przyzwoite. Instytucja, która przyznała nam stypendium płaci za: studia, zakwaterowanie, wyżywienie, książki i jeszcze daje nam kieszonkowe; nieduże, ale biorąc pod uwagę, że w hotelu mamy wszystko zapewnione, nie jest tak źle. Jednym słowem żyć nie umierać. Możemy siedzieć po zajęciach w klimatyzowanej czytelni i studiować. Same Indie - choć męczące - z jakiegoś powodu kuszą. Czasem myślę, aby w międzyczasie skończyć i obronić doktorat, a potem wrócić na kolejne stypendium. W końcu jak płacą za naukę, to warto korzystać. Szczerze mówiąc pierwszy raz prowadzę prawdziwe studenckie życie - mieszkam w akademiku i nie pracuję - i nawet mi się to podoba. 

Pokój w internacie - na szczęście nie w moim. To zdjęcie zostało zrobione w tradycyjnej bramińskiej szkole, tzw. gurukuli w Riszikeś (stan Uttarakhand).   

Wracając jednak do biurokracji i niespodzianek indyjskiego systemu, nie można nie wspomnieć o przepisach wizowych. Chciałam lecieć do Indii trochę wcześniej przed rozpoczęciem roku, żeby mieć parę tygodni na podróżowanie. Nikt nas jednak nie uprzedził, że gdy jedzie się na dłużej niż 6 miesięcy, to trzeba zarejestrować pobyt w takim specjalnym urzędzie zwanym FRRO (the Foreigners Regional Registration Officer). Ludzie mają tam straszne problemy z załatwieniem sprawy i jeżdżą po kilka razy, bo panie są bardzo niekompetentne. Mi udało się załatwić wszystko na raz, tylko dlatego, że koleżanka przeszła kilka dni wcześniej drogę przez męki i nam wszystko wytłumaczyła. Choć pochodzi z hinduskiej rodziny i zna biegle hindi, to jeździła tam wiele razy, bo urzędniczki nie były skore do współpracy. Jeśli ich o coś wprost nie zapytasz, to cię nie poinformują, a wiadomo, że robiąc to pierwszy raz, nie wiesz, o co pytać, na przykład o specjalną książeczkę, której nabycie jest konieczne dla załatwienia sprawy. Dla zainteresowanych wklejam link do rządowej strony, gdzie można poczytać o tej procedurze: http://indianfrro.gov.in/frro/.

Zarejestrować wizę i tak można dopiero po przyjęcie na studia i bynajmniej nie chodzi o pozytywną odpowiedź po złożeniu papierów na studia. To długa droga biurokratyczna, która u mnie zajęła dwa tygodnie, czyli tyle, ile jest na załatwienie tej sprawy. Nie mogłam zacząć procesu wcześniej, bo na liście z uniwersytetu informującym o chęci przyjęcia mnie na studia miałam wyznaczoną konkretną datę stawienia się. Przyszłam do biura nawet wcześniej, ale zostałam odesłana z informacją, że mam wrócić w wyznaczonym terminie. Podobno zaś za każdy dzień spóźnienia z rejestracją wizy płaci się karę w wysokości 1000 Rs. Trochę nie chce mi się w to wierzyć, bo gdybym przyjechała dwa tygodnie wcześniej - tak jak planowałam - to musiałabym zapłacić jakieś 14000 Rs., czyli ok. 840 zł. Mimo wszelkich widzianych przeze mnie indyjskich absurdów i tak nie chce mi się w to wierzyć. Radzę jednak sprawdzić, jeśli ktoś wybiera się na dłużej do Indii.

Wiejska szkoła publiczna w górach (okolice Riszikeś, Uttarakhand)




Koszmarki moich delhijskich początków

Wspomnienie ostatniej doby przed wyjazdem z Polski przyprawia mnie odrobinę o ciarki. Jadąc pociągiem z Wrocławia do Warszawy zorientowałam się, że nie mam przy sobie dyplomu studiów magisterskich. To nie tak, że go po prostu zapomniałam. Nabiegałam się trochę po stolicy, żeby zdobyć odpowiednie pieczęcie w ministerstwie. Ciągłe podróże między Szczecinem, Wrocławiem a Warszawą, pakowanie dobytku i załatwianie wszystkich spraw było jak jeden wielki maraton. Wszystkie ważne dokumenty stały się przedmiotami specjalnej troski z mojej strony. Niestety jakimś cudem dyplom w sztywnej oprawie zdematerializował się. Za kilka godzin odlot, a ja nie wiem, co zrobić. Jaki sens ma jechanie do Delhi, skoro nie mam najważniejszego dokumentu...? Taka była pierwsza myśl, która pojawiła się w moim spanikowanym umyśle. Na szczęście miałam jeszcze trochę czasu w pociągu, aby wszystko na spokojnie przemyśleć. No cóż, mam przynajmniej tłumaczenie przysięgłe i nieuwierzytelnioną miękką wersję dyplomu. 

Na lotnisku okazało się, że mam za dużo rzeczy. Dużo za dużo. Wchodzenie do samolotu z bagażem podręcznym w postaci plecaka, wypchanej po brzegi damskiej torebki, dwóch komputerów, trzech komórek, całej masy kabli i kurtki przewieszonej przez ramię, której kieszenie - pełne ciężarów - za sprawę grawitacji ciążą do dołu, to u mnie norma. Dopiero po kilku lotach do Indii doczytałam gdzieś, że komputer (jeden komputer) i damska torebka są dodatkami alternatywnymi, czyli powinnam wybrać jedno z nich. Kilka kilogramów więcej w bagażu głównym nie stanowiło nigdy problemu, ale tym razem jadę na rok i wszystkiego jest niestety o wiele więcej. Przygotowałam więc dwie reklamówki rzeczy, które mogą poczekać w Warszawie na kolejny lot. Niedługo przed odprawą na lotnisku pojawił się mój znajomy, aby podzielić się ze mną wieściami z ministerstwa. Okazuje się, że niestety miękkiej wersji dyplomu nie można uwierzytelnić. Zatem ktoś będzie musiał szybko zdobyć dla mnie we Wrocławiu sztywną wersję. Jedna sprawa do tyłu, ale przynajmniej mam komu przekazać nadmiar bagażu. W tej chwili w Delhi temperatura może dochodzić do 55 stopni - tak przynajmniej straszą obcokrajowców na stronie uniwersytetu - więc nie będę potrzebowała jeszcze zimowych swetrów. 

Lot przebiegł wyjątkowo spokojnie. Zwykle oglądam filmy i trochę spałam. Tym razem jednak zasnęłam prawie od razu jak kamień i przespałam śniadanie, które było przed lądowaniem w Delhi. Byłam trochę zła, że mnie nie obudzili, bo nie jestem zaprowiantowana, a nie wiem, kiedy będzie okazja zaopatrzyć się w jakieś jedzenie, nie mówiąc już o ciepłym bezpiecznym posiłku. Na lotnisku szybko przebrałam się w jedno ze swoich letnich pundżabi i udałam do wyjścia. Ktoś ma na mnie czekać, ktoś z ICCRu (Indian Council for Cultural Relations). Znając Indie zapewne jakaś kobieta. Odebrał mnie jednak młodzieniec. Fakt, nocne podróże to nie jest zajęcie dla indyjskiej kobiety, nawet pracującej. Przedstawiciel ICCRu nie chciał czekać, bo parking na lotnisku dość dużo kosztuje, a metrometr w taksówce pracuje. Przekonywał mnie, że nie ma potrzeby, abym wymieniała walutę na lotnisku. Jak okazało się później, dobrze, że go nie posłuchałam.

Radżasthańscy zaklinacze węży przed Pałacem Miejskim w Dżajpurze
Jestem ponownie w Delhi, Indie witają. Bardzo się cieszę. Wiem, że to miejsce to nie raj na ziemi, ale tym razem będę tu jako stypendystka. Będę mieszkać w zadbanym kampusie i studiować na najsłynniejszym indyjskim uniwersytecie, gdzie wykładowcy dobrze mówią po angielsku. Już nie mogę się doczekać. Pamiętam zdjęcia ze strony uczelni: zadbane kwietniki i czyste budynki. Na razie póki co będę gościem ICCRu. Mają mnie gdzieś tymczasowo zakwaterować. To miłe, że tak dbają o swoich stypendystów. Miałam przyjechać z bliską koleżanką z indologii, ale problemy przy składaniu wniosku zniechęciły ją. Niedługo poznam jednak innych przybyszy z różnych stron świata. Póki co siedzę w samochodzie mknącym prawie pustymi ulicami Delhi. Prawie, bo ruch ciężarówek w tym mieście ograniczony jest do czasu nocnego.

W końcu dotarliśmy do jakiegoś ośrodka. Jak się później dowiedziałam, jest to budynek narodowej centrali związku Indyjskich Skautów i Przewodników (The Bharat Scouts and Guides), na którego wyższych pietrach znajdują się pokoje dla gości. Mój opiekun powiedział, abym załatwiła formalności na recepcji, a rano mogę wezwać przez telefon samochód i pojechać na uczelnię. Jest sobota, a on nie jest pewny, czy biuro będzie otwarte, ale zachęca mnie do podróży. Przeleciałam tyle tysięcy kilometrów i trochę dziwi mnie, że wysyła mnie w sobotę na uniwersytet, nie będąc pewnym, czy ktoś mnie tam przyjmie.  

Sala noclegowa dla stypendystów ICCRu

Miejsce, w którym mam spać jest okropne. Brudno tu, głośno, gorąco i pełno komarów, a portier-recepcjonista prawie nie mówi po angielsku. Nasz apartament to duża wieloosobowa sala z małym korytarzem i podwójną łazienką. Hałas i komary docierają do środka bez żadnych przeszkód, gdyż nie można zamknąć okien. Elewacja budynku przechodzi renowację, dlatego na zewnątrz znajduje się rusztowanie budowlane. Nie wiem, czy ktoś z Was widział kiedyś taką konstrukcję w Indiach. Są to długie bambusowe rury połączone sznurami, a całość opiera się o ziemię i parapety wchodząc do środka budynku. Dzielnica, w której się znajdujemy, to ITO, a ulica za oknem (Mahatma Gandhi Marg) to przelotówka łącząca wschodnią część miasta położoną na prawym brzegu rzeki Jamuny z resztą miasta po zachodniej stronie. Całą noc przejeżdżają koło naszego budynku kolorowe indyjskie ciężarówki wypakowane rozmaitymi towarami. Natężenie hałasu jest tak wysokie, że nie słyszę budzika, jeśli komórka ładuje się w odległości 2-2,5 metra od mojego łóżka. Niestety przed komarami można ochronić się tylko smarując całe ciało indyjskim Odomosem. Uważam, że jest dość skuteczny - przynajmniej na terenie Indii - choć nie wszyscy podróżnicy zgadzają się z ta opinią. 


Przedpokój w naszym apartamencie dla stypendystów ICCRu w Delhi
Pokój jest wielki i pusty. Śpimy tam tylko we dwie, ja i Sophie Sharma, która przyleciała kilka godzin temu z Fidżi. Ma dwadzieścia siedem lat i przyjechała tu, aby zostać bollywoodzką gwiazdą. Dotychczas pracowała jako księgowa w jakiejś korporacji, a w wolnych chwilach tańczyła kathak (hindustański taniec klasyczny). "W wolnych chwilach" to nie jest dobre określenie. Sophie tańczy od osiemnastu lat i poświęca swojej pasji wiele godzin tygodniowo. Występuje, uczy tańca i wciąż doskonali swój własny warsztat. Postanowiła sprzedać samochód i przyjechać do Indii na pięć lat, aby studiować aktorstwo w NSC (National School of Drama), która - jak twierdzi - jest jedną z najlepszych szkół teatralnych na świecie. Na miejscu czekało ją rozczarowanie, gdyż jej podanie zostało odrzucone. ICCR zaproponował naukę w Kathakendra Dance School (najsłynniejsza szkoła kathaku w Indiach), uczelni, którą Sophie wpisała we wniosku na drugim miejscu. Dziewczyna nie chce się jednak poddać bez walki. Udała się do dziekanatu NSD, aby dowiedzieć się, dlaczego nie została przyjęta. Jak ogromne było jej zdziwienie, gdy wyszło na jaw, że urzędnik ICCRu w ogóle nie przekazał jej podania. Tłumaczył się później, że NSD to państwowa szkoła, do której przyjęcie łączy się z uciążliwą biurokratyczną przeprawą, której chciał sobie zaoszczędzić. Co więcej, zagroził jej, iż jeśli na własną rękę będzie aplikować, straci przyznane stypendium. Postanowiła zatem skończyć dofinansowany dwuletni kurs tańca w KDS, a w międzyczasie szkolić swój warsztat teatralny w ramach prywatnych kursów, aby w przyszłości aplikować do wymarzonej NSD i zostać aktorką. Muszę dodać, że każda historia ma jakieś drugie dno i tak też było w przypadku Sophie. Jej decyzja o przyjeździe do Indii podyktowana była również problemami natury miłosnej. Okazuje się, że każdy z nas przed czymś ucieka albo czegoś poszukuje. 

Miałam zgłosić się do biura ICCRu, żeby się zarejestrować, ale w sobotę jest zamknięte. Okazało się, iż wezwanie samochodu przez telefon, o którym mówił odbierający mnie młodzieniec, to po prostu zamówienie taksówki. To niestety nie na moją kieszeń. Mogę pozwolić sobie na taki luksus w wyjątkowej sytuacji, ale nie, kiedy mam przed sobą cały wolny dzień. Postanowiłam jechać motorikszę, gdyż nie wiedziałam jeszcze, gdzie dokładnie jestem. Jak się niebawem zorientowałam, niedaleko jest stacja metra (Indraprastha Metro Station). Kierowca oczywiście nie wiedział, gdzie dokładnie ma mnie zawieźć. Położenie uniwersytetu nie jest tajemnicą, ale znalezienie konkretnego budynku w Północnym Kampusie DU (North Campus) to już trudniejsze zadanie. Niestety policjanci stojący na każdym rogu ulicy i ochroniarze przy wejściach do poszczególnych sektorów też nie byli nam w stanie pomóc. Zatrzymywaliśmy się chyba z dziesięć razy, krążąc wokół. W końcu mój kierowca się zniechęcił i wysadził mnie gdzieś twierdząc, że to tu. Oczywiście nie było to prawdą, a dodatkowo próbował zwiększyć ustaloną cenę o 50%. 




Swoją drogą to jest bardzo ciekawy sposób myślenia. Oni twierdzą, że wiedzą, gdzie jechać, potem tracą twój cenny czas krążąc w kółko z powodu własnej niekompetencji, a na koniec chcą większą zapłatę w związku z tym, że tyle to trwało. Kolejny problem, jaki się pojawił, to to, że posiadałam tylko banknoty o dużym nominale. Z doświadczenia wiem, że rikszarz zawsze powie, że nie ma drobnych, aby naciągnąć cię na parę groszy więcej. Jeśli ktoś z was myśli, że to bardzo biedni ludzie, którzy nie mają co jeść, to chcę wyprowadzić was z błędu. Biedni są rikszarze jeżdżący rikszami rowerowymi, ale ci z motorowych nie żyją w nędzy, a czasem szczycą się wręcz tym, że zbijają tzw. kokosy na nieświadomych turystach. Szczerze mówiąc rikszarze to grupa, która wywołuje niechęć nawet u Indusów i to nie z powodu wpływu systemu kastowego czy jakichś innych klasowych podziałów. Chodzi o ich postawę, o wieczne próby naciągania, kłamstwa,celowe wożenie dookoła itd. Co do tego ostatniego, to jest nawet taki punkt (odnoszący się do taksówkarzy) w angielskim haśle "Crime in India" w Wikipedii, który to opisuje ten właśnie fenomen ("Taxi scam"). Nie chcąc jednak szerzyć niesprawiedliwych uogólnień, polecam dramat obyczajowy "Rikszarz Amal" (2007) o uczciwym i oddanym swej pracy kierowcy delhijskiej motorikszy. Poniżej wklejam krótki trailer.




Wracając jednak do mojej historii, znajdowałam się jakieś pół godziny drogi od celu, ale strażnicy nie byli w stanie wskazać mi, gdzie iść, upierając się przy tym, że powinnam wziąć kolejną rikszę. Ostatecznie spacerując znalazłam wszystkie interesujące mnie miejsca: biuro, gdzie rejestrują obcokrajowców, bibliotekę, swój instytut i w końcu - z dużym problemem - swój przyszły akademik. ISWH DU (International Student Hostel for Women) położony jest na zewnątrz kampusu, chyba jakieś 5-6 km od mojego przyszłego miejsca nauki, ale co pół godziny jeździ tam w trakcie roku akademickiego darmowy uniwersytecki autobus. Swoją drogą może warto sprawić sobie indyjski rower. 
Dziedziniec Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego

Muszę przyznać, że budynek mojego wydziału trochę mnie rozczarował. Na zdjęciach wszystko wygląda trochę ładniej, niż w rzeczywistości. Przede wszystkim jednak tym, co mnie uderzyło, gdy do niego wchodziłam po raz pierwszy, był roznoszący się beztrosko zapach toalety i bynajmniej nie mam tu na myśli fiołkowego odświeżacza. Ogólnie nie jest jednak tak źle. Pomijając niezbyt przyjazne łazienki i bardzo brudne okienka w salach, reszta jest w miarę do przyjęcia. Może poza brudnymi ławkami w naszej klasie. Z racji na to, że podczas zajęć nie siedzę zawsze w tym samym miejscu, za każdym razem muszę na nowo czyścić swój stolik. Wilgotne chusteczki są w tym bardzo pomocne i przyznam, że konieczne jest zużycie kilku na raz. Jak mogłam zauważyć w trakcie zwiedzania innych części budynku, Instytut Filologii Niemieckiej ma czyste - przynajmniej na razie - i nowoczesne pomieszczenia.

Jedna z klas Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego
Odnalazłam też klinikę dla studentów, ale nie zachęca do chorowania. Na dzień dobry niestety rozcięłam duży palec u nogi, co w czasie monsunu nie jest bezpieczne. Znów będę chyba chodzić z gumową rękawiczką na palcu, żeby nie doszło do zakażenia.


Naśladowców zachęcam do zadbania o swobodny dopływ krwi do palca, o ile chcą uniknąć jego amputacji. 
Naśladowców zachęcam do zadbania o swobodny dopływ krwi do palca, o ile chcą uniknąć jego amputacji. 

Pogoda jest przyzwoita, gorąco, ale znośnie, choć człowiek się poci. Czasem bardzo mocno pada i ludzie zsiadają z motorów i chowają się pod drzewami. Na szczęście wzięłam z Polski parasol i jakoś sobie radzę. Poza tym sprzedają tu takie zapinane torby foliowe na ramię, żeby zabezpieczyć notatki i książki przed deszczem. Jeśli pogoda będzie cały czas podobna, to dam radę do końca monsunu, a potem będzie tylko lepiej. Przyznam jednak, że trochę jestem zdziwiona przebiegiem pory deszczowej w Delhi. Prawdopodobnie największe opady minęły. Będąc jeszcze w Polsce czytałam o strasznych ulewach w stolicy i podtopieniach, ale najwidoczniej ten czas się skończył. W tej chwili czasem jest sucho prawie cały tydzień. Inaczej jest na prowincji. Wszędzie pada i pada, szczególnie w górach i nad oceanem. 

Wieczorem czekała mnie mało przyjemna niespodzianka. Najpierw myślałam, że jestem sama sobie winna, ale okazało się, że nie ja jedyna znalazłam się w takiej sytuacji. Otóż nie miałam dokładnego adresu miejsca swojego zakwaterowania. Jak to się stało? W pierwszej chwili sądziłam naiwnie, że zostanę zawieziona na uniwersytet przez samochód służbowy z ICCRu i kierowca da mi wskazówki, jak wrócić. Gdy okazało się, że mam jechać samodzielnie, próbowałam uzyskać od portiera jakiś papier z adresem, ale niestety nie było tam żadnych wizytówek, a pokwitowania nie chciał mi wystawić. Robi to dopiero przy wymeldowaniu, kiedy wiadomo już, ile nocy spędził tu stypendysta. Nie myślcie, że skoro gości nas tu ICCR i zgodnie z umową stypendialną rząd indyjski pokrywa koszty noclegu, to nie musimy płacić. Obowiązują nas takie same procedury jak wszystkich innych beneficjentów rozmaitych grantów naukowych i stypendiów. Jesteśmy kolekcjonerami faktur. Dodam, że po dwóch tygodniach zostałyśmy poproszone o opuszczenie tego nieprzyjemnego przybytku, gdyż procedury zakładają, iż jest to maksymalny czas okresu przejściowego. Okazało się też, że wcale nie musiałyśmy tu mieszkać, bo ICCR pokryłby koszty jakiegokolwiek innego noclegu nieprzekraczającego ustalonych kwot. Mądry człowiek po szkodzie i po wielu ukąszeniach bezlitosnych komarów.

W każdym razie wieczorem, po zmroku (czyli po 18) próbowałam wrócić do hostelu, dzierżąc w ręku karteczkę z nabazgranym przez rikszarza adresem. Okazało się jednak, że określenie ITO niewiele mi daje, przynajmniej nie tak wiele, jak myślałam. To tylko nazwa bardzo dużej dzielnicy, coś jak Fabryczna lub Krzyki we Wrocławiu. Chcąc zdobyć dokładniejsze dane - nie wiedziałam jeszcze, że mieszkam w budynku związku przewodników - postanowiłam poszukać w internecie adresu delhijskiego biura ICCRu. Niestety nie mam jeszcze własnego internetu, gdyż kupienie indyjskiej karty telefonicznej nie jest takie łatwe. Teoretycznie wymagane jest jakieś potwierdzenie adresu, w praktyce wystarczy kwit zapłaty za pokój, a czasem nawet tylko wizytówka hotelu. Ja niestety nic takiego nie posiadam i w najbliższym czasie nie będę miała czasu, aby się tą sprawą zająć. Postanowiłam więc skorzystać z internetu w bibliotece jakiegoś wydziału, niestety nie mam jeszcze legitymacji studenckiej, bo formalnie nie jestem póki co studentką DU. Na szczęście zadziałał mój urok osobisty i udało mi się namówić bibliotekarza, aby na chwilkę udostępnił mi komputer. 

Ostatecznie wróciłam metrem - tak jest najtaniej i najprzyjemniej, bo czysto, chłodno i szybko - ale wysiadłam stację dalej, niż bym to zrobiła znając adres hostelu. Z powodu mroku trudno było rozeznać się w miejscu, w którym nigdy nie byłam. Dodatkowo nie wydawało się zbyt bezpiecznie. Ostatecznie - jak to się u nas mówi - koniec języka za przewodnika. W końcu dotarłam do budynku ICCRu. Biura są już zamknięte o tej porze, a strażnik oczywiście na zna angielskiego. Już wiem, czemu pracownik ambasady, który wydawał mi wizę, dopytywał się o moje hindi. Zapomniałam, że niestety mnóstwo ludzi w Indiach, także w Delhi, nie zna angielskiego. Na szczęście pomimo przerwy w nauce pamiętam trochę hindi i mam dużą inspirację, aby przypomnieć sobie całą resztę. Bez tego byłoby tu czasem o wiele trudniej przetrwać. 

Strażnik kazał mi czekać i w końcu przyprowadził jednego z urzędników. Okazało się, że obok w audytorium była jakaś uroczysta impreza. Niestety urzędnik był już zmęczony i nie chciało mu się mnie słuchać. Po dowiedzeniu się, że jestem stypendystką z Polski polecił mi iść ze sobą. Wymyślił sobie, że jestem jakąś nową osobą, która właśnie przyleciała i nie została przez nikogo odebrana. Powinien jednak wziąć pod uwagę, że brak bagażu raczej nie potwierdza takiej wersji wydarzeń. Najłatwiej natomiast byłoby wysłuchać do końca, co mam do powiedzenia. Po pięciu minutach w końcu znaleźliśmy się w naszym hostelu, przed którym spali poukładani rządkiem najbiedniejsi mieszkańcy tego wielomilionowego miasta. Niestety nikt nie dał mi dojść do głosu. Rozmowa między naszym recepcjonistą a urzędnikiem przebiegła bardzo szybko i w hindi, a ja nawet nie starałam się słuchać, o czym mówią. Cieszyłam się, że jestem na miejscu i zaraz wezmę chłodny prysznic. Myślałam, że wszystko jest jasne i nie czekają mnie już żadne niespodzianki. Urzędnik nakazał napisać mi list, który sam podyktował. Miałam zgłosić się z nim do biura ICCRu. 

W końcu zostałam sam na sam z nierozumiejącym angielskiego recepcjonistą, który na nowo kazał wypełniać mi te same papiery, co poprzedniego dnia i wpisywać się do książki meldunkowej. Próbowałam tłumaczyć mu, że jestem już zameldowana, ale był nieugięty. Nie pomogły nawet wyjaśnienia Sophie, która zna biegle hindi z domu rodzinnego. Najwidoczniej słowo urzędnika jest święte, a uwagi dziewcząt mało istotne. Zostałam odprowadzona do pokoju, a gdy chciałam usiąść na swoim łóżku, zostałam pouczona, że tu już śpi ktoś z Polski. Ten starszy mężczyzna kompletnie nie zapamiętał mojej twarzy, chociaż byłam tu rano, a w nocy przechodziłam procedurę rejestracyjną. Biedak kilka dni później miał spory kłopot, gdy okazało się, że jestem wpisana dwa razy do jego książki meldunkowej. Dodam, że tego typu dokumenty nie są jedynie dokumentami wewnętrznymi. Są prowadzone z polecenia rządu i przekazywane specjalnym urzędników, którzy skrupulatnie przepisują je - oraz inne tego typu książki, na przykład z kafejek internetowych - do komputerów. Jest to część rządowego systemu bezpieczeństwa. W razie jakichś problemów nawet po latach wiadomo, gdzie turysta nocował, jakim jechał pociągiem i gdzie korzystał z internetu.

Jedna z Delhijskich ulic (Ring Road, New Aruna Nagar)




Wprowadzenie do bloga

Widok ulicy w mieście Prajagradź (dawne Allahabad) w stanie Uttar Pradesh


Witajcie! नमस्ते!

Na wstępie chciałam zapowiedzieć, o czym będzie mój blog. Jak mówi sam tytuł, chcę opisywać swoje życie w Indiach. Chciałam jednak zaznaczyć, iż nie będzie to dziennik, lecz coś w rodzaju pamiętnika z pewną dozą fikcji literackiej. Będę opierała się na własnych doświadczeniach, zmieniając jednak pewne szczegóły, czasem nadając nowe ramy minionym wydarzeniom. Być może forma moich wpisów będzie się zmieniać, gdyż jest to mój pierwszy blog i potrzebuję znaleźć swoją własną drogę ekspresji. Nie zdecydowałam dotychczas, w jakim czasie będzie prowadzona narracja. Spróbuję zacząć od pisania w czasie teraźniejszym, nie wiem jeszcze jednak, czy będzie to najlepsze rozwiązanie. Myślę, że to może nadać mojemu blogowi życia, sprawić, że będzie bardziej dynamiczny i bezpośredni. 

Wystarczy chyba tych rozważań o formie i pora przejść do nakreślenia treści. Otóż w roku 2011 otrzymałam rządowe stypendium na studia w Indiach. Dofinansowanie przyznawane jest co roku wybranym aplikantom z całego świata w ramach programów realizowanych przez tzw. ICCR czyli Indian Council for Cultural Relations (http://www.iccrindia.net/). W swoim wniosku wymieniłam trzy uczelnie i dwa kierunki (sanskryt i hindi). Na pierwszym miejscu wpisałam roczne studia dyplomowe (organizowane dla absolwentów rocznych i dwuletnich studiów kończących się certyfikatem) z sanskrytu na JNU (Jawaharlal Nehru University) w Delhi. Niestety zgodnie z moimi przewidywaniami taki kurs nie został zorganizowany. Jest to uczelnia nastawiona raczej na rozwój studiów doktoranckich i postdoktoranckich, liczyłam jednak na to, iż informacje na ich stronie są nieaktualne lub władze stosownego instytutu zorganizują w ostatniej chwili tego typu kurs. Tak się nie stało, dlatego przyznano mi miejsce na roczne studia w Instytucie Sanskrytu (Department of Sanskrit) Wydziału Humanistycznego (Faculty of Arts) Uniwersytetu Delhijskiego (University of Delhi - DU).

Jaki był cel mojej podróży? Doskonalenie sanskrytu? To też, ale przede wszystkim skorzystanie z możliwości zdobycia dofinansowania na życie w Indiach. Moje podróże do Indii - fascynujące a zarazem trudne - sprawiły, że chciałam spróbować czegoś innego. Pożyć przez rok czy dwa w tym zagmatwanym kraju. Po co? Takie życiowe doświadczenie, głębsze poznanie kultury czy raczej kultur, które studiuję od kilkunastu lat, którymi zajmuję się zawodowo (naukowo i jako organizator imprez kulturalnych). Poza  tym ciągle mnie gdzieś ciągnie, nie wyobrażam sobie spędzić życia w jednym miejscu, robiąc rok po roku to samo. Część mnie jest domatorką, ale druga szybko nudzi się życiem opartym na rutynie. Ponadto nasza planeta jest tak piękna i różnorodna, zarówno pod względem przyrodniczym, jak i społeczno-kulturowym. Po prostu trzeba to wszystko zobaczyć, dotknąć, powąchać, skosztować. 


Jeśli ten wstęp zanudził część z Was, dajcie mi proszę jeszcze jedną szansę. Potraktujcie ten pierwszy wpis jak wstęp zamieszczony w powieści, który pomijany jest przez większość czytelników.


Wprowadzenie do bloga


Witajcie! नमस्ते!

Na wstępie chciałam zapowiedzieć, o czym będzie mój blog. Jak mówi sam tytuł, chcę opisywać swoje życie w Indiach. Chciałam jednak zaznaczyć, iż nie będzie to dziennik, lecz coś w rodzaju pamiętnika z pewną dozą fikcji literackiej. Będę opierała się na własnych doświadczeniach, zmieniając jednak pewne szczegóły, czasem nadając nowe ramy minionym wydarzeniom. Być może forma moich wpisów będzie się zmieniać, gdyż jest to mój pierwszy blog i potrzebuję znaleźć swoją własną drogę ekspresji. Nie zdecydowałam dotychczas, w jakim czasie będzie prowadzona narracja. Spróbuję zacząć od pisania w czasie teraźniejszym, nie wiem jeszcze jednak, czy będzie to najlepsze rozwiązanie. Myślę, że to może nadać mojemu blogowi życia, sprawić, że będzie bardziej dynamiczny i bezpośredni. 

Wystarczy chyba tych rozważań o formie i pora przejść do nakreślenia treści. Otóż w roku 2011 otrzymałam rządowe stypendium na studia w Indiach. Dofinansowanie przyznawane jest co roku wybranym aplikantom z całego świata w ramach programów realizowanych przez tzw. ICCR czyli Indian Council for Cultural Relations (http://www.iccrindia.net/). W swoim wniosku wymieniłam trzy uczelnie i dwa kierunki (sanskryt i hindi). Na pierwszym miejscu wpisałam roczne studia dyplomowe (organizowane dla absolwentów rocznych i dwuletnich studiów kończących się certyfikatem) z sanskrytu na JNU (Jawaharlal Nehru University) w Delhi. Niestety zgodnie z moimi przewidywaniami taki kurs nie został zorganizowany. Jest to uczelnia nastawiona raczej na rozwój studiów doktoranckich i postdoktoranckich, liczyłam jednak na to, iż informacje na ich stronie są nieaktualne lub władze stosownego instytutu zorganizują w ostatniej chwili tego typu kurs. Tak się nie stało, dlatego przyznano mi miejsce na roczne studia w Instytucie Sanskrytu (Department of Sanskrit) Wydziału Humanistycznego (Faculty of Arts) Uniwersytetu Delhijskiego (University of Delhi - DU).

Jaki był cel mojej podróży? Doskonalenie sanskrytu? To też, ale przede wszystkim skorzystanie z możliwości zdobycia dofinansowania na życie w Indiach. Moje podróże do Indii - fascynujące a zarazem trudne - sprawiły, że chciałam spróbować czegoś innego. Pożyć przez rok czy dwa w tym zagmatwanym kraju. Po co? Takie życiowe doświadczenie, głębsze poznanie kultury czy raczej kultur, które studiuję od kilkunastu lat, którymi zajmuję się zawodowo (naukowo i jako organizator imprez kulturalnych). Poza  tym ciągle mnie gdzieś ciągnie, nie wyobrażam sobie spędzić życia w jednym miejscu, robiąc rok po roku to samo. Część mnie jest domatorką, ale druga szybko nudzi się życiem opartym na rutynie. Ponadto nasza planeta jest tak piękna i różnorodna, zarówno pod względem przyrodniczym, jak i społeczno-kulturowym. Po prostu trzeba to wszystko zobaczyć, dotknąć, powąchać, skosztować. 


Jeśli ten wstęp zanudził część z Was, dajcie mi proszę jeszcze jedną szansę. Potraktujcie ten pierwszy wpis jak wstęp zamieszczony w powieści, który pomijany jest przez większość czytelników.