Zanim
przejdę do innych tematów, chciałam dodać jeszcze coś na
temat zasad programu stypendialnego prowadzonego przez ICCR (Indian
Council for Cultural Ralations). Informacje oczywiście mogą nie być
aktualne, dotyczą jedynie moich własnych doświadczeń. Tutaj
natomiast powinny znajdować się bieżące wskazówki
dotyczące
stypendiów: http://www.iccrindia.net/scholarshipschemes.html. ICCR
nie zajmuje się jednak jedynie przyznawaniem dofinansowania dla
studentów. To przede wszystkim instytucja, która
wspiera życie kulturalne. Organizuje taneczne recitale, koncerty,
wystawy malarskie itp. Filmowe relacje z tego typu wydarzeń można
obejrzeć dzięki kanałowi prowadzonemu w serwisie Youtube:
http://www.youtube.com/user/iccrindelhi.
Poniżej kilkuminutowy materiał promocyjny pokazujący, czym i
dlaczego zajmuje się ICCR:
Pierwsza
ważna informacja to to, iż program nie obejmował zwrotu kosztów
przelotu. W przeciwieństwie do programu stypendialnego oferowanego
przez Kendriya Hindi Sansthan
(http://khsindia.org/index.php?lang=en),
z którego korzysta większość wrocławskich studentów
indologii, ICCR nie kupuje biletów lotniczych dla swoich
polskich stypendystów. Procedura aplikowania w tej instytucji - KHS - jest też prostsza, ale nie ma żadnego wyboru w zakresie kierunku i
miejsca studiów. Mimo iż Centralny Instytut Hindi (KHS, ang.
CIH) posiada dziewięć ośrodków na terenie całego kraju,
stypendia przeznaczone są tylko na naukę w Agrze, a przedmiot studiów
to oczywiście język hindi. Co prawda obcokrajowcy mogą
podjąć studia także w innych miejscach, jednak muszą sami je sobie
sfinansować lub skorzystać z innego stypendium, na przykład
proponowanego przez ICCR. Poniżej film upamiętniający Złoty Jubileusz KHS (niestety narracja tylko w hindi):
Wracając jednak do stypendiów ICCRu, pokrywa ono koszt czesnego i wszelkich opłat uniwersyteckich. Raz na semestr studenci otrzymują też parę tysięcy rupii na książki, a w każdym miesiącu przelewane jest na konto kieszonkowe - chyba 4500 Rs. - z czego po opłaceniu stołówki w akademiku (2300
Rs. za miesiąc) zostaje ponad 2 000 na własne wydatki. Na każdym piętrze znajduje się mała wspólna kuchnia z lodówką, mikrofalówką, zlewem, czajnikiem elektrycznym i jednopalnikową kuchenką, więc na upartego można kupić garnek i samemu sobie gotować. Niestety opłata za jedzenie w stołówce jest obowiązkowa. Dodatkowo ICCR płaci za akademik lub - gdy ktoś zdecyduje się na zamieszkanie na zewnątrz - przekazuje pieniądze na wynajem w postaci ryczałtu wynoszącego ok. 5 000 Rs. Ta kwota starcza na wynajęcie bardzo małego prostego pokoju lub złożenie się ze znajomymi na mieszkanie. W tym drugim przypadku trzeba jednak raczej jeszcze coś od siebie dołożyć. Wszystko zależy od dzielnicy i standardu.
Szczerze mówiąc uważam w tej chwili, że to drugie rozwiązanie jest najlepsze. Nawet, jeśli jest się zmuszonym dojeżdżać na uczelnię 40 minut metrem każdego dnia. Z drugiej strony w okolicy jest wiele osiedli mieszkaniowych, które wewnątrz wyglądają całkiem przyzwoicie. Poniżej zdjęcie z osiedla Vasant Kunj, gdzie mieszkają nasi znajomi. To co prawda południowa część miasta, z której bliżej jest do Południowego Kampusu, ale dla chcącego nic trudnego. Metro w Delhi jest szybkie i niedrogie, szczególnie, gdy wykupi się kartę. Wtedy nie trzeba za każdym razem stać w kolejce do kasy, a przejazdy są tańsze. W każdym razie w okolicach Północnego Kampusu też można znaleźć osiedla podobne do tego na zdjęciu.
Jednak jak już wspominałam w poprzednich postach, życie w akademiku ma swoje dobre strony. W cenie jest wifi (dość słabe), stara siłownia,
klimatyzowana czytelnia, mała biblioteczka - również z filmami na płytach DVD - uroczyste obchody świąt, darmowy autobus do naszego kampusu i towarzystwo studentek z całego świata, głównie z Azji (Kazachstan, Tadżykistan, Gruzja, Afganistan, Iran, Korea, Wietnam, Tajlandia, Kambodża, Mongolia, Indonezja itd.) i Afryki, w tym większość z hinduskich rodzin mieszkających poza Indiami (Mauritius, Fidżi, Zanzibar, Bali itd.). Dziewczyny są w różnym wieku, także między 30- i 40-letnie stypendystki ICCRu, które postanowiły odmienić swoje życie lub dokształcić się iw ogóle różnej maści doktorantki.
Dlaczego w ogóle wybrałam Delhi? Ze względu na hindi, którego uczyłam się w przeszłości. Uznałam, że będzie tu lepsza sposobność, aby obcować z tym językiem niż w jakiejś innej części kraju, może bardziej urokliwej i spokojniejszej. Na uczelniach z
pewnością wszędzie jest hindi, bo to niemal tak jak u nas filologia polska. Jednak tutaj nadarza się więcej okazji, aby używać tego języka na co dzień na ulicy, na przykład podczas wizyty u krawca czy sprzedawcy warzyw; w trakcie spotkań towarzyskich u znajomych Indusów, którzy po kilku głębszych świątecznych kieliszkach płynnie - niemalże nieświadomie - przechodzą z angielskiego na hindi lub skaczą pomiędzy oboma językami. Zrelaksowani zapominają, iż wśród gości znajdują się obcokrajowcy. Szczerze mówiąc to bardzo mnie to cieszy, gdyż zwykle rozmowy toczą się po angielsku, jako że tak jest najłatwiej. Są to więc nieliczne okazje pozwalające na swobodną praktykę hindi wśród przyjaciół.
W odwiedzinach w indyjskim domu (Mayapur k. Nawadwip, Bengal Zachodni)
Wieczorne spotkania towarzyskie to jedna z tych rzeczy, które staja się dość skomplikowane, gdy mieszka się w akademiki, przynajmniej takim jak mój. Teoretycznie możemy wracać o godz. 23, ale w praktyce wygląda to trochę inaczej. W trakcie kolacji, czyli między godz. 20 a
21 trzeba wpisać się w stołówce do specjalnej książki i po dokonaniu tego zostaje mało czasu, aby jechać do centrum i wrócić przed 23. Nie jest więc możliwe, aby iść do kina na wieczorny seans, a wieczorne spotkanie z przyjaciółmi trwa w takim przypadku około godziny, czyli dość krótko. Część studentek radzi sobie w takiej sytuacji podpisując się nawzajem, ale wtedy trzeba mieć zaufaną osobę w akademiku i zdecydować się na nielegalne działanie. Inna możliwość to spędzenie nocy poza murami akademika, ale to wiąże się z biurokratyczną drogą i jest regulaminowo ograniczone do kilku nocy na zewnątrz. Poza tym zmusza do znalezienia sobie zastępczego noclegu.
Jest jeszcze taka jedna atrakcja, która wynika z bycia stypendysta ICCRu, mianowicie organizują oni dla swoich beneficjentów wyjazdy objazdowe po ciekawych miejscach w Indiach. Są to tanie wycieczki, których koszt ostatecznie zwracany jest przez organizatora. Początkowa zapłata stanowi zapewne gwarancję, iż dana osoba nie zrezygnuje w ostatniej chwili z wyjazdu. Słyszałam od osób, które brały udział w tego typu wyjazdach, że warto skorzystać, bo wycieczki są naprawdę udane i pozwalają zobaczyć takie odległe zakątki Indii, jak mój wymarzony Nagaland czy Assam. Natomiast samodzielne podróże - kiedy mieszka się w akademiku - obłożone są pewnymi ograniczeniami. Jeśli chce się wyjechać, to trzeba złożyć wcześniej podanie do dyrekcji
akademika. Formularz, który należy przygotować zawiera pole na zgodę instytutu na ów wyjazd. Dotyczy to jedynie wycieczek w trakcie dni zajęć, podczas ferii lub świąt wystarczy akceptacja opiekunki akademika. Nie ma tu znaczenia, czy aplikantka ma 25 lub 38 lat, pozwolenie musi zostać uzyskane. Oczywiście w praktyce nikt nie utrudnia podróżowania w czasie wolnym, trzeba jednak pamiętać o załatwieniu owych formalności.
Dzisiejszego wieczoru postanowiłam napisać coś o tańcu indyjskim. Nie czuję się ekspertką w tej dziedzinie, ale temat jest bliski mojemu sercu, gdyż przed wieloma laty uczyłam się trochę klasycznego tańca południowoindyjskiego bharatanatjam. Moją nauczycielką była Rada Żivkovic, najbardziej znana tancerka tego stylu w Polsce. Rada zaczęła swą przygodę z tańcem w wieku 6 lat, kiedy to rozpoczęła zajęcia w szkole baletowej w Szczecinie, tańca indyjskiego uczyła się w wielu miejscach na świecie. Zaczynała u Aleksandry Romanowej w Heidelbergu i Bhitiki Chaterjee w Berlinie, aby ostatecznie w Czennaj zostać uczennicą Umy Sundaram, która jest bezpośrednią spadkobierczynią spuścizny samej Rukmini Devi Arundale, wielkiej reformatorki i popularyzatorki tej sztuki. Rada jest autoryzowaną nauczycielką bharatanatjam z ramienia Kalakshetra School Dance (Czennaj) na terenie Europy (http://www.kalakshetra.net/). Kiedyś też spędziła rok tutaj, w Delhi jako studentka Shriram Bharatiya Kala Kendra School Dance (http://www.thekendra.com/). Poniżej zamieszczam krótki filmik przedstawiający działalność Rady Zivkovic i z całego serca polecam ją jako nauczycielkę, nie tylko dlatego, że ją znam, ale z powodu jej kompetencji jako nauczycielki i pedagoga.
Kolejnym powodem pisania dziś o tańcu indyjskim jest fakt, iż w zeszłym semestrze prowadziłam na kulturoznawstwie zajęcia na temat sztuk performatywnych Indii. Odwiedzali nas różni goście, specjaliści i artyści (muzycy, tancerze, nauczyciele sztuk walki). Pierwszym z nich była Agnieszka Kapelko, inna tancerka i nauczycielka bharatanatjam, założycielka wrocławskiej szkoły tańca Mayura (http://mayura.pl/).
Wrocławska grupa taneczna Mayura z jej założycielką - Agnieszką Kapelko - w centrum
W
Indiach występuje siedem tańców uznanych dziś za klasyczne:
bharatanatjam, odissi, kuczipudi, mohiniattam, kathakali, kathak i
manipuri. Taniec hindustański, czyli z północy kraju, to
kathak, zaś manipuri pochodzi z terenów północno-wchodnich
(stan Manipuri).
„lndyjscy
teatrolodzy wyróżniają trzy rodzaje tańca: nritta
(nṛtta);
,,czysty" taniec, bez narracji, nritja (nṛtya)
- taneczna interpretacja, ekspresyjne odzwierciedlenie emocji wyrazem
twarzy, gestami, ustawieniem stóp oraz nóg i natja
(nāṭya)
- taniec narracyjny” (Marlewicz 2004:5).Wszystkie
klasyczne tańca w swojej teorii i praktyce odwołują się do
tradycji Natjaśastry,
traktatu przypisywanego mędrcowi Bharacie. Z tekstu tego pochodzi
indyjska koncepcja estetyczna bazująca na pojęciach bhawy (uczucie)
i rasy (nastrój, dosł. 'smak', 'sok'). Zgodnie z nią sztuka
ma służyć stworzeniu odpowiedniego nastroju, tak aby widz mógł
współodczuwać (zanurzyć się w bhawie) i w ten sposób
partycypować w boskiej anandzie (błogości rozumianej także w
chrześcijańskiej teologii jako stan uświęcony, łac. bliss).
Poniższy film przedstawia taniec odissi pochodzący ze stanu Orissa w wykonaniu prominentnej tancerki, Sujaty Mohapatry.
Tutaj
zaś można podziwiać długi występ kuczipudi - styl wywodzący się ze stanu
Andhra Pradeś - według choreografii słynnego małżeństwa tancerzy: Rajy i Radhy Reddy.
Trzeci film ukazuje mohiniatttam - taniec pochodzący z Kerali - w wykonaniu grupy tancerek.
Pozostając w Kerali powinniśmy zapoznać się jeszcze z kathakali, opisywanym w literaturze polskiej jako teatr. Prawdą jest zaś, iż wszystkie klasyczne tańce indyjskie są z punktu widzenia naszej nauki formami teatralnymi, ze względu na swój opisowy charakter. Tancerze poprzez ruchy ciała i gesty swych rąk opowiadają rozmaite historie, zazwyczaj przedstawiające losy bogów i bogiń. Osobom pragnącym dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego stylu, jak i mu pokrewnych, zachęcam do lektury tekstów i artykułów Krzysztofa Renika.
Manipuri to ostatni z wymienionych tańców, pochodzący ze stanu Manipur. W przeciwieństwie do przedstawionych powyżej nie jest on stylem południowym, lecz północnowschodnim. Region ten (Norteast India) odróżnia się kulturowo od południa (style karnatycki) i północy (style hindustańskie). Znaczące są tam wpływy sino-tybetańskie i birmańskie. Co tez można zauważyć oglądając taniec zaprezentowany poniżej.
Dwa najbardziej znane spośród klasycznych tańców indyjskich to południowoindyjskie bharatanatjam i północnoindyjski kathak. Na początek chciałabym zatem omówić pierwszy z nich. Współczesna
nazwa tego stylu ma pochodzić od 4 słów: bhawa (uczucie),
raga (melodia), tala (rytm), natjam (taniec dramatyczny). Jest to
jeden z najbardziej znanych w świecie klasycznych tańców
indyjskich. Pochodzi z Indii południowych, ze stanu Tamilnadu,
którego stolicą jest Czennaj (dawny Madras). Tradycyjnie
występował również w Andhra Pradeś i Karnatace (Narayan 2005:21-23).
.
Styl ten
pierwotnie prezentowany był tylko w świątyniach, stanowiąc
element adoracji bóstwa. Bharatanatjam (dawniej nazywane
dasiattam) było wykonywane przez tzw. dewadasi, czyli służebnice
Boga. Były to dziewczęta wychowywane przez kapłanów, które
w dzieciństwie zostały ofiarowane bóstwu przez rodziców
lub te, które zostały zmuszone do przyjęcia tej pozycji
przez trudną sytuację życiową. Trzecią grupę stanowiły córki
innych dewadasi. Dziewczęta były zaślubiane bóstwu, a ich
obowiązkiem było wachlowanie boskiego wizerunku, noszenie rytualnej
lampy podczas procesji, śpiewanie i tańczenie dla zadowolenia swego
boskiego małżonka. Instytucja dewadasi w okresie od X do XIV w.
została otoczona patronatem władców z dynastii Czola, a
następnie przez Pandjów. Późniejsi sułtani panujący
na Dekanie (płaskowyż położony w centralnych i południowych
Indiach) także zaangażowali się we wspieranie i popularyzację
dasiattam. Brytyjczycy w okresie swoich rządów w Indiach
uznali tę instytucję za nieprzyzwoitą ze względu na kojarzenie
jej z prostytucją świątynną i zakazali kontynuowania tego
zwyczaju. Działanie to było częścią szerszego społecznego ruchu
skierowanego przeciwko braminom (najwyższej klasie indyjskiego
społeczeństwa indyjskiego, z której wywodzili się kapłani).
Jako że dewadasi były depozytariuszkami tradycji tanecznej
bharatanatjam, przekaz tej sztuki został zagrożony (ibidem).
Poniżej zamieszczam film dokumentalny mistrza Satyajita Raya (1921-1992) poświęcony postaci legendarnej tancerki bharatanatjam, Balasaraswati (1918-1984).
W
latach 30. XX w. Rukmini Dewi Arundale, hinduska pochodząca z
bramińskiej rodziny, zreformowała i spopularyzowała ten styl
tańca. Jej występy sceniczne spotkały się z oburzeniem ze strony
przedstawicieli wyższych kast (Narayana 2005:23-24). Pod wpływem
wcześniejszej propagandy Brytyjczyków hindusi zaczęli źle
kojarzyć tancerki bharatanatjam. Ponadto tradycyjnie uważano, iż
dobrze urodzonej kobiecie nie wypada występować na scenie. Rukmini
Dewi – zafascynowana baletem – została zainspirowana przez Annę
Pawłową, rosyjską balerinę, do studiowania i popularyzacji
rodzimej kultury tanecznej. Chcąc przywrócić bharatanatjam
dobrą opinię, usunełą z tańca wszelkie ruchy bioder.
Agnieszka Kapelko
Tym,
co charakterystyczne dla tańca bharatanatjam – oprócz braku
ruchów bioder – to niska pozycja przyjmowana przez tancerki,
czyli tzw. ardhamandi (ardhamaṅḍī).
Takie ustawienie ukazywane jest już w rzeźbach pochodzących z
drugiej połowy I tysiąclecia n. e. Charakteryzuje się zgiętymi
kolanami, stopami złączonymi piętami, ale ustawionymi na zewnątrz,
plecami wyprostowanymi w odcinku piersiowym i szyjnym. Ciało
w bharatanatjam wyobrażane jest jako złożone z trójkątów.
Pierwszy z nich obejmuje ramiona i talię, drugi zaś szeroko
rozstawione kolana aż do złączonych pięt. Ruchy rąk są
linearne, a ogólne wrażenie wywoływane przez tancerkę to
powaga, a zarazem łagodność i spokój. Podstawowymi
jednostkami w tym stylu tańca są adawu (kroki), które
wywodzone są z karan opisanych
w Natjaśastrze.
Występuje
piętnaście grup adawu, w obrębie których mamy do czynienia
z podgrupami. Seria adawu składa się na całość zwaną tirmaną.
Tirmana zazwyczaj ukazuje wachlarz dżati, które stanowią
złożone rytmiczne schematy. W tańcu bardzo ważne są ruchy rąk
(hasta) i mudry (układy dłoni), za pomocą których
prowadzona jest narracja (Narayan 2005:25-26).
Równie
ważna jest mimika, za pomocą której artysta wyraża uczucia .
Podstawową
zasadą bharatanatjam jest, iż każdy ruch wykonany w prawą stronę
musi zostać symetrycznie odwzorowany w lewą stronę. Opiera się to
na wierzeniu, że prawa – męska strona określana jako tandawa
(aspekt boga Śiwy) – musi być równoważona przez lewą
żeńską, nazywaną lasja (aspekt bogini Parwati). Związane jest to
z koncepcją Śiwy jako Ardhanareśwara, czyli bóstwa
komplementarnego, którego lewa strona ciała jest kobieca, a
prawa męska. To samo wyrażane jest przez biżuterię ozdabiającą
głowę tancerki. Ma ona wpięte we włosy złote ozdoby w postaci
księżyca (element żeński) i słońca (element męski)(ibidem).
Występ
taneczny bharatanatjam składa się z 7 części: alarippu (dosł.
'przyozdabiać kwiatami), dżatiśwaram, śabdam, warnam, padam,
tillany i śloki.
1) Pierwsza część, alarippu, stanowi wstęp
polegający na złożeniu bóstwu i widowni pokłonu. Zazwyczaj
towarzyszy jej recytacja sylab i akompaniament bębna. Jest swego
rodzaju krótką i energiczną rozgrzewką przed właściwą
częścią.
2) Kolejna część, dżatiśwaram, stanowi kolejne
wprowadzenie, tym razem melodii. Dzięki temu fragment ten staje się
bogatszy od poprzedniego. Tancerka rozpoczyna go tirmaną wykonaną w
szybkim tempie (w bharatanatjam wyróżniamy trzy prędkości).
3) Partia trzecia, śabdam, stanowi pochwałę bóstwa lub króla
i kończy się salutacją. W tej części dodana zostaje abhinaja,
czyli gra aktorska. Mamy więc do czynienia ze stopniowym rozwojem i
wzbogacaniem występu.
4) Następnie przechodzi się do warnam,
stanowiącego czwartą, główną partię występu, trwającą
około godziny, w trakcie której tancerka ukazuje swój
warsztat, umiejętności interpretacyjne i poczucie rytmu. Zostaje w
pełni wykorzystana ekspresja twarzy i wszelkie inne środki wyrazu,
jako że celem warnam jest wzbudzenie w widzach odpowiedniej bhawy
(uczucia).
5) Piąta część, czyli padam, będąca pewnego
rodzaju kontynuacją i uzupełnieniem poprzedniej, jest partią
wyrażającą jeszcze więcej emocji, nawiązującą do jednej z
pieśni dewocyjnych, poświęconej Wisznu, Śiwie lub któremuś
z ich zstąpień. Ten fragment wykonywany jest zazwyczaj w tempie
średnim.
6) Prawie na samym końcu występuje tillana, czyli część
taneczna w pełni abstrakcyjna, pozbawiona znaczenia opisowego,
bazująca jedynie na rytmie i melodii (tego typu taniec określa się
mianem nritta, w odróżnieniu od nritji – tańca z
elementami gry aktorskiej - i natji, typowego teatru).
7) Wszystko
zamykane jest przez ślokę, czyli recytację 32-sylabowej strofy
modlitewnej.
Taniec bharatanatjam w wykonaniu słynnej Yamini Krishnamurti ().
Strój
tancerek bharatanatjam jest bogaty i stanowi nowoczesną wersję
pozszywanego sari ubieranego pomiędzy nogami (jeden z tradycyjnych
sposobów drapowania sari). Kostium powinien być wykonany z
jedwabiu podszytego bawełną. Zazwyczaj spotykamy się z połączeniem
dwóch kontrastujących kolorów i brzegami wykończonymi
złotymi pasami. Składa się z kilku elementów (4 lub 5):
obcisłej bluzki z krótkimi rękawami (w przypadku kompletu
czteroczęściowego bluzka charakteryzuje się ozdobnym wykończeniem
okrywającym piersi), spodni, wachlarza przypinanego z przodu
pomiędzy nogawkami, krótkiego półokrągłego
materiału okalającego biodra i zapinanego w talii oraz materiału
przewieszanego przez ramię i zakrywającego piersi
(opcjonalnie)(Vaidyanathan 1996:147-148).
Mistrzyni bharatanatjam - Saroja Vaidyanathan - podczas występu dla stypendystów ICCRu (Audytorium ICCRu, Delhi)
Tancerka
jest obficie przyozdobiona biżuterią. Na głowie znajdują się
wspomniane już wcześniej symbole księżyca i słońca, a także
ozdobny dysk. Włosy zwykle związane są w warkocz przystrojony
białymi kwiatami jaśminu i pomarańczowej crossandry
(kanakāmbaram,
łac.
Crossandra infundibuliformis),
a zakończony tzw. kundżalam (na fotografii poniżej).
Agnieszka Kapelko
Uszy
ozdobione są bogatymi kolczykami, na szyi znajdują się 2 wisiory,
na rękach, przedramionach i kostkach bransolety, wokół talii
pas, kolczyk w nosie jest opcjonalny. Wszystkie te ozdoby – z
wyjątkiem bransolet na kostkach stóp - powinny być wykonane
ze złota (złoto kojarzone jest z boginią fortuny – Lakszmi,
dlatego ze względu na szacunek nie powinno być stosowane do ozdób
używanych poniżej pasa). Na kostkach stóp znajdują się
dodatkowo skórzane paski z przytwierdzonymi małymi
dzwoneczkami w ilości trzydziestu lub czterdziestu. Palce stóp
i dłoni barwione są na czerwono, oczy zaś podkreślane na czarno
(Narayan 2005:28).
Drugi z tańców, który chciałam przedstawić to kathak. Jest to styl tańca hindustańskiego, a więc pochodzący z północy
Indii, popularny także w centralnej części kraju oraz na pewnych
terenach Pakistanu. W Indiach przede wszystkim obecny w stanach:
Uttar Pradeś, Bihar, Radżasthan, Madhja Pradeś,
Gudżarat i Maharasztra (Narayan 2005:29). Powstał na styku kultury
hinduskiej i muzułmańskiej. Nazwa wywodzi się od sanskryckiego
słowa katha, czyli opowieść.
Częstym tematem tańców jest miłość boskiej pary Radhy i
Kryszny. Obecnie jednak spotykamy się też z tańcami nieopisowymi,
które mają na celu jedynie wzbudzić odczucia estetyczne,
bazując na kunszcie artysty. Tancerze wykonują często długie
partie solowe, które skoncentrowane są na pracy stóp.
Mikrofony w trakcie występów ustawia się na podłodze, gdyż
właśnie stopami artysta wybija rytm. Wśród tancerzy
spotykamy zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Często kathak
wykonywany jest przez pary, choć pierwotnie zarezerwowany był
jedynie dla mężczyzn z rodzin bramińskich (najwyższa klasa w
tradycyjnym społeczeństwie indyjskim). Z czasem zaczął być
tańczony również przez kobiety, tancerki świątynne. Nie
było ich zbyt wiele i nie były one bezpośrednio powiązane z
instytucją dewadasi, istniejącą w Indiach południowych. Pełniły
jednak podobną rolę (Narayana 200531-21).
Styl
ten, mający swe źródło w południowoindyjskim
bharatanatjam, został zmieniony przez wpływy muzułmańskie. Przede
wszystkim tańczony jest w pozycji wyprostowanej, a nie na zgiętych
nogach, jak w większości stylów karnatyckich
(południowoindyjskich). Jest to powrót do pierwotnego
ustawienia, które ukazywane jest przez najstarsze
przedstawienia. Między XII a XIX w. w kathaku występowały obie
pozycje ciała, ale pod wpływem zmian w obyczajowości usunięto
ustawienie ze zgiętymi kolanami (ardhamandi), wygięciami ciała na
boki (tzw. tribhangi, tribhaṅgī,
czyli 'trójzgięcie') oraz wysoko podniesioną nogą
(urdhawadżanu, ūrdhavajānu).
W wieku XX – w związku ze zmianami w obyczajowości - znów
wprowadzono do kathaku zakazane wcześniej pozycje, choć dominującą
pozostała wertykalna. Ustawieniem wyjściowym jest pionowe ze
złączonymi stopami i dłońmi złożonymi w tradycyjnym
pozdrowieniu (namaste)
na wysokości piersi (Narayan 2005:33-34). Podobnie jak w innych
tańcach indyjskich wykorzystuje się ręce, aby za pomocą mudr
opowiedzieć historię. Bardzo ważna jest mimika twarzy, która
ma przekazać widzom bogatą paletę emocji. W kathaku, podobnie jak
w muzyce hindustańskiej, możemy spotkać się z improwizacją,
bazującą oczywiście na klasycznych, wyuczonych wcześniej ruchach
ciała.
Taniec
ten, początkowo związany ze sferą religii i przekazywany –
podobnie jak muzyka hindustańska - w obrębie tzw. gharan (gharānā,
od ghar,
czyli 'dom',
'rodzina'; tutaj dom nauczyciela), których nazwy pochodziły
od nazw miejscowości. Z czasem – ze względu na królewskie
patronaty - ośrodkami tańca stały się dwory muzułmańskie, a
dokładnie mogolskie (XVI-XVIII w.). Występy kathaku nabrały zaś
charakteru rozrywki możnowładców i wykonywane były przez
kurtyzany. Najsłynniejszymi szkołami były Lucknow Gharana (stan
Uttar Pradeś) i Jaipur Gharana (stan Radżasthan). Jak podaje
Shovana Narayan sytuacja, w której hinduski taniec religijny
wykonywany był przez bramińskich kapłanów na dworach
muzułmańskich prowadziła do religijnego konfliktu interesów.
Tradycyjnie kathak tańczony był przed posągiem Kryszny lub Śiwy,
na co nie można było pozwolić na dworach mogolskich. Kompromisem –
oczywiście dość pozornym – było zastąpienie postaci hinduskich
bóstw koralami ze świętych drzew tulasi (tulasī)lub
rudrakszy (rudrākṣa),
które symbolizowały wymienionych bogów (Narayan
2005:31).
Po
okresie kojarzenia kathaku ze sztuką kurtyzan umilających czas
możnowładcom oraz odejścia od wiktoriańskiej pruderii, będącej
efektem wpływów brytyjskich, doszło do przywrócenia
tańcowi indyjskiemu dobrej opinii, dostosowania go do występów
typowo scenicznych, traktowanych jako forma wyższej kultury.
Artystów otoczono szacunkiem jako depozytariuszy tradycyjnej
sztuki narodowej o charakterze religijnym. Zawód ten nie jest
jednak traktowany jako pożądany, gdyż nie wiąże się z wysoką
gratyfikacją finansową.
Tancerz kathaku podczas występu dla stypendystów ICCRu (Audytorium ICCRu, Delhi)
Przechodząc
do kwestii stroju, należy zauważyć, że jest on mniej
sformalizowany, niż w stylach karnatyckich, a także nosi znamiona
wpływów muzułmańskich. Najczęściej jest to albo długa
rozkloszowana tunika/ sukienka z obcisłymi spodniami pod spodem
(tzw. churidar-angarkha).
Powyżej kostek zakłada się specjalne bransolety z małymi
dzwoneczkami wykonanymi z brązu, których jest po sto lub
dwieście na każdej nodze (zatem dużo więcej niż w przypadku
tancerek bharatanatjam). Mają one sakralne znaczenia, nawiązując
do dzwonka używanego przez hinduskich kapłanów podczas
wykonywania religijnych ceremonii ofiarniczych. Inny
charakterystyczny zestaw to szeroko marszczona lub rozszerzająca się
spódnica do kostek, bluzka (często z długimi rękawami) i
szal/ welon okrywający górną część ciała, czasem razem z
głową (lehenga-choli).
Pod spódnicą tancerki zazwyczaj noszą obcisłe spodnie z
uwagi na wykonywane piruety, w trakcie których szeroka
spódnica unosi się czasem dość wysoko. Istotnym elementem
stroju tancerki jest też oczywiście bogata biżuteria, którą
stanowi: tika, czyli wisior ozdabiająca przedziałek i czoło, duże
kolczyki, krótki naszyjnik przylegający do szyi, długi
łańcuch na piersi, pas-łańcuch otaczający biodra, pierścienie z
kamieniami, sztywne bransoletki oraz często także kolczyk do nosa.
Innym ważnym komponentem jest makijaż uwydatniający oczy, który
ma podkreślić ich ekspresję oraz zabarwianie stóp i dłoni
na czerwono.
Mężczyźni
przyodziewają tradycyjne hinduskie dhoti (dhoṭī),
stanowiące długi kawałek szerokiego materiału owinięty wokół
bioder i szal (czadar, cādar)
lub długą tunikę i obcisłe spodnie (czauridar-kurta,
cauḍīdār-kurtā),
czasem z pasem przewiązanym szalem. Na nogi również ubierają
bransolety z dzwonkami, a oczy podkreślają malując czarną kadżalą
(kājala).
Stroje te nie są zarezerwowane tylko dla tancerzy, stanowią
standardowy lokalny strój odświętny. Jedynie męski makijaż
stanowi specjalny dodatek. Tak ubranych tancerzy odnaleźć można
już na przedstawieniach pochodzących z okresu między III a V w. n.
e. (Narayana 2005:38-39).
Tancerze z grupy Ganesha Natyalaya podczas występu dla stypendystów ICCRu (Audytorium ICCRu, Delhi)
Minął
dokładnie miesiąc i 11 dni, od kiedy jestem w Indiach. Postanowiłam
raz na zawsze zamknąć temat moich studenckich początków w
Delhi. Trochę się tego nazbierało i głównie będzie to
opowieść o indyjskiej biurokracji. Nie byłam w stanie wcześniej o
tym napisać, gdyż jestem dość zajęta. Oprócz zajęć i
nauki ciągle załatwiam coś na odległość w Polsce albo tutaj.
Niedawno mieliśmy we Wrocławiu finisaż II edycji naszej wystawy
Nieznane Oblicza Hinduizmu w Muzeum Etnograficznym. Co prawda nie
uczestniczyłam w organizacji samej imprezy zamykającej to
wydarzenie, ale nie ominęły mnie problemy związane z likwidacją
ekspozycji. Cała robota logistyczna i nie tylko spadła oczywiście
na Anię i
Kubę. Jednak z uwagi na to, że to ja zajmowałam się wypożyczeniem
eksponatów od kolekcjonerów z Warszawy i Podlasia,
musiałam wykonać kilka telefonów i napisać parę maili, a w
sytuacji kryzysowej wysłuchać skarg różnych stron
konfliktu. Bez obaw, żaden eksponat nie uległ zniszczeniu i nie
zaginął, jednak zawsze pojawiają się jakieś problemy między
współpracownikami na tle podziału kompetencji; tego, co kto
miał zrobić, a czego nie zrobił albo co zrobił, a nie powinien,
bo miał to zrobić ktoś inny. Ostatecznie wszyscy szybko zapominają
o niesnaskach i decydują się tworzyć razem kolejny projekt. Ja zaś
postanowiłam zaangażować się w podobną działalność na
miejscu, to znaczy w Delhi. Co prawda na razie tylko w niewielkim
stopniu, ale może w przyszłości współpraca zostanie
rozszerzona. Niebawem napiszę o wystawach fotografii (i nie tylko)
realizowanych przez zespół moich przyjaciół z Nature
Max (http://www.naturemax.org/#).
Póki
co wracam do tematu załatwiania spraw związanych z przyjęciem na
studia, aplikowaniem o miejsce w akademiku, rejestracją wizy,
otwieraniem indyjskiego konta bankowego oraz finansowaniem studiów,
zakwaterowania i kieszonkowego przez ICCR. Wiele osób po
moich poprzednich wyznaniach pytało, czy mogę wrócić, uciec
z tych "okropnych" Indii...? Pisząc post o moich
początkach w Delhi zapomniałam, ze niektórzy z czytelników
nie znają tego miejsca i nie wiedzą, że te wszystkie
nieprzyjemności są wpisane w koszty. Muszę też powiedzieć, że
nie jest już tak strasznie, choć na początku mieszkaliśmy w
okropnym miejscu i trzeba było przejść przez biurokratyczny
koszmar. Przez 2,5 tygodnia biegaliśmy po całym mieście, żeby
wszystko pozałatwiać. Wiele osób zrezygnowało i wróciło
do swoich krajów. Chcąc zilustrować poziom biurokracji,
podam jeden przykład: procedurę aplikacyjną, którą trzeba
było przejść, aby zdobyć pokój w akademiku.
Za
drugim razem, kiedy byłam w biurze akademika (za pierwszym razem
sprawdzałam tylko, jak to wszystko wygląda z zewnątrz) powiedzieli
nam, żeby wrócić za cztery dni i kupić pakiet zawierający
instrukcję postępowania oraz formularz. Nie mogłyśmy nabyć go od
razu, bo jeszcze nie był wydrukowany . Było to kilka dni przed
rozpoczęciem roku akademickiego, a przybytek ów przeznaczony
jest dla studentów zagranicznych. Miałyśmy wrócić w
piątek, dzień po rozpoczęciu zajęć. Uprzedzili nas za to, że
będziemy musiały zgromadzić wiele dokumentów i pieczątek.
Po wypełnieniu formularza trzeba było udać się z nim do
instytucji, która przyznała nam stypendium, do swojej
ambasady, do swojego instytutu, do uniwersyteckiego biura dla
obcokrajowców. Wszystko w odpowiedniej kolejności.
Ostatnio narzekałam na brudne ławki. Te dzieci niestety nie mają takiej możliwości. Wiejska szkoła w górach (okolice Riszikeś, Uttarakhand).
W
polskiej ambasadzie zawsze się dziwią, widząc studentów
przychodząc z tym formularzem. W rosyjskiej postawili mojej
przyjaciółce wiele pieczątek, dodając, że: "Indusi
lubią stempelki". W naszej ambasadzie nie było tak łatwo.
Zaprowadzono mnie do jednego bardzo ważnego pana , który był
bardzo miły, ale stwierdził, że ten formularz ogranicza prawa
człowieka i zgodnie z polskim prawem oni nie mogą postawić tam
pieczątki. Zaproponował jednak, ze poświadczą notarialnie mój
podpis na formularzu aplikacyjnym. Wydawało się to dość
absurdalne, ale w końcu - jak przekonywał pan z ambasady -
pracownicy biura w akademiku nie znają języka polskiego, wiec i tak
nie zauważą różnicy. Niestety musiałam słono zapłacić
za tę przyjemność. Suma 1900 Rs. (wtedy ok, 130 zł) wszystkich
zszokowała. Dodam, ze w Polsce poświadczenie podpisu u notariusza
kosztuje około 25 zł, a rosyjskie stemple na formularzu Nataszy
były darmowe. Tym razem ICCR nie zwrócił mi kosztów,
bo nikt nie przewidział takiej opłaty.
To
nie był jednak koniec niespodzianek. W uniwersyteckim biurze dla
obcokrajowców powiedzieli mi, ze muszę wrócić do
instytutu, bo brakuje wielkiej pieczęci na moim zdjęciu. Tu
generalnie prawie nikt nie zna tych skomplikowanych procedur i jeśli
my nie wiemy, ze potrzebujemy stempel na zdjęciu, to nikt w
instytucie nam go nie postawi. Ponadto te pieczęciowe zwyczaje są
dla obcokrajowców szokujące, bo stempel jest tak ogromny, że
zakrywa niemal całą twarz. Do wniosku musiałam oczywiście
dołączyć stertę dokumentów, a w biurze akademika okazało
się, ze musimy iść jeszcze do sądu, żeby kupić kolejne
zaświadczenie, tym razem o niekaralności. Jest to dokument, który
urzędnik sprzedaje na podwórzu sądu za okazaniem paszportu.
Na
koniec pani sekretarka nie wydala mi zaświadczenia o przyjęciu
dokumentów, ale na szczęście okazało się, że nie miałam
z tego powodu nieprzyjemności, tzn. moja aplikacja nie zaginęła i
nie musiałam udowadniać, że ją złożyłam. Moja koleżanka
została przynajmniej poinformowana przez ową panią, kiedy do nas
zadzwonią. Zostało nam zatem jeszcze 10 dni. Mimo iż rok
akademicki na uniwersytecie oficjalnie został rozpoczęty, nie
miałyśmy jeszcze z Nataszą zajęć. Kupiłyśmy więc bilety na
pociąg jadący na południe, czyli do miejsca położonego jakieś
2000 km od Delhi. Ku naszemu zdziwieniu rano na dworcu odebrałyśmy
telefon z biura i dowiedziałyśmy się, że wieczorem mamy rozmowę
kwalifikacyjną. Zdumione zwróciłyśmy bilety na pociąg i
pojechałyśmy z powrotem do hotelu, w którym mieszkałyśmy
od wyprowadzki z nędznego hostelu dla przewodników i
skautów.
Widok z naszego hotelowego okna w znanej wśród turystów dzielnicy Pahargandż, stanowiącej za czasów panowania Wielkich Mogołów znane targowisko (Delhi)
Rozmowę
przeprowadzały trzy nobliwe Induski w średnim wieku, stanowiące
ciało zarządzające akademikiem. Pytały mnie o: studia, pracę
doktorską, Polskę. Moja rosyjska koleżanka poszła na rozmowę
ubrana w sukienkę w zachodnim stylu i z odkrytymi nogami, więc
panie zaczęły pytać, dlaczego chce mieszkać w akademiku.
Powiedziały jej, że tu jest nudno i nie można przyprowadzać
chłopców. Podobne sytuacje miały miejsce w trakcie rozmów
w Ambasadzie Indii w Warszawie, gdy składaliśmy wnioski o
stypendium. Jeden z aplikantów o wyglądzie hipisa został
zapytany, czy ma ze sobą zaświadczenie o tym, że nie jest
nosicielem HIV i ostatecznie odmówiono mu złożenia
dokumentów.
W
Indiach wielu ludzi w bardzo prosty sposób szacuje wartość
drugiego człowieka. Najważniejsze są: pieniądze, strój,
kolor skóry, kasta lub - w przypadku obcokrajowców -
zawód rodziców. Warto więc dostosować się
przynajmniej pod względem wyglądu. Od razu przypomniała mi się
historia moich znajomych, także stypendystów ICCRu. Spędzili
oni niegdyś rok na studiach w Bengalu. Mieszkali w małej
mieścinie., gdzie znajduje się międzynarodowy ośrodek religijny,
prowadzący zajęcia z sanskrytu. Małżeństwo to nie tylko studiuje
indologię, ale fascynuje się kulturą wisznuicką. Kolega
dostosował się do lokalnych wiejskich zwyczajów i ubierał
na co dzień jak prości biedni rolnicy. Pewnego razu, gdy poszedł
do pompy po wodę, spotkał tam starszą panią w eleganckim sari
pochodzącą z wyższej kasty. Kobieta nie zwracając uwagi na to, że
mój kolega jest Europejczykiem, nic nie mówiąc
wystawiła mu swe stopy do obmycia, jedną po drugiej. Nie było dla
niej istotne, skąd pochodzi, uznała, że skoro jest w takim stroju,
to jest biedny i nisko urodzony.
Wiele domostw nie jest podłączonych do sieci wodociągowych, a nawet nie posiada własnej studni (Radhakund k. Mathury, Uttar Pradeś). Ich mieszkańcy korzystają z publicznych ujęć wody.
Należy
dodać tu jeszcze coś na temat spojrzenia większości mieszkańców
Indii na kwestię koloru skóry. Często słyszymy, ze
ideałem dla Indusów jest jasna cera. W telewizji co rusz
widzi się reklamy kremów wybielających. Myślimy wtedy, ze
wzorem jest dla nich biały człowiek, ale w języku hindi o idealnej
skórze mówi się gauri, czyli
"złocista". Za pięknych uznaje się zatem jasnych
Indusów, a tzw. biali ludzie są uznawani za różowych.
Muszę przyznać, że coś w tym jest, bo moja twarz w obecnych
wysokich temperaturach - nawet bez wychodzenia na słońce - robi się
- jak to mówimy w Polsce - czerwona.
Ostatecznie
zamieszkałam w uniwersyteckim akademiku.
Mam internet bezprzewodowy, cztery posiłki dziennie, darmowy autobus
na uczelnię, opiekę medyczną, filtrowaną wodę itp. Pokoje są
jednoosobowe i przyzwoite. Instytucja, która przyznała nam
stypendium płaci za: studia, zakwaterowanie, wyżywienie, książki
i jeszcze daje nam kieszonkowe; nieduże, ale biorąc pod uwagę, że
w hotelu mamy wszystko zapewnione, nie jest tak źle. Jednym słowem
żyć nie umierać. Możemy siedzieć po zajęciach w klimatyzowanej
czytelni i studiować. Same Indie
- choć męczące - z jakiegoś powodu kuszą. Czasem myślę, aby w
międzyczasie skończyć i obronić doktorat, a potem wrócić
na kolejne stypendium. W końcu jak płacą za naukę, to warto
korzystać. Szczerze mówiąc pierwszy raz prowadzę prawdziwe
studenckie życie - mieszkam w akademiku i nie pracuję - i nawet mi
się to podoba.
Pokój w internacie - na szczęście nie w moim. To zdjęcie zostało zrobione w tradycyjnej bramińskiej szkole, tzw. gurukuli w Riszikeś (stan Uttarakhand).
Wracając
jednak do biurokracji i niespodzianek indyjskiego systemu, nie można
nie wspomnieć o przepisach wizowych. Chciałam lecieć do Indii
trochę wcześniej przed rozpoczęciem roku, żeby mieć parę
tygodni na podróżowanie. Nikt nas jednak nie uprzedził, że
gdy jedzie się na dłużej niż 6 miesięcy, to trzeba zarejestrować
pobyt w takim specjalnym urzędzie zwanym FRRO
(the Foreigners Regional Registration Officer). Ludzie mają tam
straszne problemy z załatwieniem sprawy i jeżdżą po kilka razy,
bo panie są bardzo niekompetentne. Mi udało się załatwić
wszystko na raz, tylko dlatego, że koleżanka przeszła kilka dni
wcześniej drogę przez męki i nam wszystko wytłumaczyła. Choć
pochodzi z hinduskiej rodziny i zna biegle hindi, to jeździła tam
wiele razy, bo urzędniczki nie były skore do współpracy.
Jeśli ich o coś wprost nie zapytasz, to cię nie poinformują, a
wiadomo, że robiąc to pierwszy raz, nie wiesz, o co pytać, na
przykład o specjalną książeczkę, której nabycie jest
konieczne dla załatwienia sprawy. Dla zainteresowanych wklejam
link do rządowej strony, gdzie można poczytać o tej
procedurze:http://indianfrro.gov.in/frro/.
Zarejestrować
wizę i tak można dopiero po przyjęcie na studia i bynajmniej nie
chodzi o pozytywną odpowiedź po złożeniu papierów na
studia. To długa droga biurokratyczna, która u mnie zajęła
dwa tygodnie, czyli tyle, ile jest na załatwienie tej sprawy. Nie
mogłam zacząć procesu wcześniej, bo na liście z uniwersytetu
informującym o chęci przyjęcia mnie na studia miałam wyznaczoną
konkretną datę stawienia się. Przyszłam do biura nawet wcześniej,
ale zostałam odesłana z informacją, że mam wrócić w
wyznaczonym terminie. Podobno zaś za każdy dzień spóźnienia
z rejestracją wizy płaci się karę w wysokości 1000 Rs. Trochę
nie chce mi się w to wierzyć, bo gdybym przyjechała dwa tygodnie
wcześniej - tak jak planowałam - to musiałabym zapłacić jakieś
14000 Rs., czyli ok. 840 zł. Mimo wszelkich widzianych przeze mnie
indyjskich absurdów i tak nie chce mi się w to wierzyć.
Radzę jednak sprawdzić, jeśli ktoś wybiera się na dłużej do
Indii.
Wiejska szkoła publiczna w górach (okolice Riszikeś, Uttarakhand)
Na
wstępie chciałam zapowiedzieć, o czym będzie mój blog. Jak
mówi sam tytuł, chcę opisywać swoje życie w Indiach.
Chciałam jednak zaznaczyć, iż nie będzie to dziennik, lecz coś w
rodzaju pamiętnika z pewną dozą fikcji literackiej. Będę
opierała się na własnych doświadczeniach, zmieniając jednak
pewne szczegóły, czasem nadając nowe ramy minionym
wydarzeniom. Być może forma moich wpisów będzie się
zmieniać, gdyż jest to mój pierwszy blog i potrzebuję
znaleźć swoją własną drogę ekspresji. Nie zdecydowałam
dotychczas, w jakim czasie będzie prowadzona narracja. Spróbuję
zacząć od pisania w czasie teraźniejszym, nie wiem jeszcze jednak,
czy będzie to najlepsze rozwiązanie. Myślę, że to może nadać
mojemu blogowi życia, sprawić, że będzie bardziej dynamiczny i
bezpośredni.
Wystarczy
chyba tych rozważań o formie i pora przejść do nakreślenia
treści. Otóż w roku 2011 otrzymałam rządowe stypendium na
studia w Indiach. Dofinansowanie przyznawane jest co roku wybranym
aplikantom z całego świata w ramach programów realizowanych
przez tzw. ICCR czyli Indian Council for Cultural Relations
(http://www.iccrindia.net/).
W swoim wniosku wymieniłam trzy uczelnie i dwa kierunki (sanskryt i
hindi). Na pierwszym miejscu wpisałam roczne studia dyplomowe
(organizowane dla absolwentów rocznych i dwuletnich studiów
kończących się certyfikatem) z sanskrytu na JNU (Jawaharlal Nehru
University) w Delhi. Niestety zgodnie z moimi przewidywaniami taki
kurs nie został zorganizowany. Jest to uczelnia nastawiona raczej na
rozwój studiów doktoranckich i postdoktoranckich,
liczyłam jednak na to, iż informacje na ich stronie są nieaktualne
lub władze stosownego instytutu zorganizują w ostatniej chwili tego
typu kurs. Tak się nie stało, dlatego przyznano mi miejsce na
roczne studia w Instytucie Sanskrytu (Department of Sanskrit)
Wydziału Humanistycznego (Faculty of Arts) Uniwersytetu Delhijskiego
(University of Delhi - DU).
Jaki
był cel mojej podróży? Doskonalenie sanskrytu? To też, ale
przede wszystkim skorzystanie z możliwości zdobycia dofinansowania
na życie w Indiach. Moje podróże do Indii - fascynujące a
zarazem trudne - sprawiły, że chciałam spróbować czegoś
innego. Pożyć przez rok czy dwa w tym zagmatwanym kraju. Po co?
Takie życiowe doświadczenie, głębsze poznanie kultury czy raczej
kultur, które studiuję od kilkunastu lat, którymi
zajmuję się zawodowo (naukowo i jako organizator imprez
kulturalnych). Poza tym ciągle mnie gdzieś ciągnie, nie
wyobrażam sobie spędzić życia w jednym miejscu, robiąc rok po
roku to samo. Część mnie jest domatorką, ale druga szybko nudzi
się życiem opartym na rutynie. Ponadto nasza planeta jest tak
piękna i różnorodna, zarówno pod względem
przyrodniczym, jak i społeczno-kulturowym. Po prostu trzeba to
wszystko zobaczyć, dotknąć, powąchać, skosztować.
Jeśli
ten wstęp zanudził część z Was, dajcie mi proszę jeszcze jedną
szansę. Potraktujcie ten pierwszy wpis jak wstęp zamieszczony w
powieści, który pomijany jest przez większość czytelników.