Wspomnienie
ostatniej doby przed wyjazdem z Polski przyprawia mnie odrobinę o
ciarki. Jadąc pociągiem z Wrocławia do Warszawy zorientowałam
się, że nie mam przy sobie dyplomu studiów magisterskich. To
nie tak, że go po prostu zapomniałam. Nabiegałam się trochę po
stolicy, żeby zdobyć odpowiednie pieczęcie w ministerstwie. Ciągłe
podróże między Szczecinem, Wrocławiem a Warszawą,
pakowanie dobytku i załatwianie wszystkich spraw było jak jeden
wielki maraton. Wszystkie ważne dokumenty stały się przedmiotami
specjalnej troski z mojej strony. Niestety jakimś cudem dyplom w
sztywnej oprawie zdematerializował się. Za kilka godzin odlot, a ja
nie wiem, co zrobić. Jaki sens ma jechanie do Delhi, skoro nie mam
najważniejszego dokumentu...? Taka była pierwsza myśl, która
pojawiła się w moim spanikowanym umyśle. Na szczęście miałam
jeszcze trochę czasu w pociągu, aby wszystko na spokojnie
przemyśleć. No cóż, mam przynajmniej tłumaczenie
przysięgłe i nieuwierzytelnioną miękką wersję dyplomu.
Na
lotnisku okazało się, że mam za dużo rzeczy. Dużo za dużo.
Wchodzenie do samolotu z bagażem podręcznym w postaci plecaka,
wypchanej po brzegi damskiej torebki, dwóch komputerów,
trzech komórek, całej masy kabli i kurtki przewieszonej przez
ramię, której kieszenie - pełne ciężarów - za
sprawę grawitacji ciążą do dołu, to u mnie norma. Dopiero po
kilku lotach do Indii doczytałam gdzieś, że komputer (jeden
komputer) i damska torebka są dodatkami alternatywnymi, czyli
powinnam wybrać jedno z nich. Kilka kilogramów więcej w
bagażu głównym nie stanowiło nigdy problemu, ale tym razem
jadę na rok i wszystkiego jest niestety o wiele więcej.
Przygotowałam więc dwie reklamówki rzeczy, które mogą
poczekać w Warszawie na kolejny lot. Niedługo przed odprawą na
lotnisku pojawił się mój znajomy, aby podzielić się ze mną
wieściami z ministerstwa. Okazuje się, że niestety miękkiej
wersji dyplomu nie można uwierzytelnić. Zatem ktoś będzie musiał
szybko zdobyć dla mnie we Wrocławiu sztywną wersję. Jedna sprawa
do tyłu, ale przynajmniej mam komu przekazać nadmiar bagażu. W tej
chwili w Delhi temperatura może dochodzić do 55 stopni - tak
przynajmniej straszą obcokrajowców na stronie uniwersytetu -
więc nie będę potrzebowała jeszcze zimowych swetrów.
Lot
przebiegł wyjątkowo spokojnie. Zwykle oglądam filmy i trochę
spałam. Tym razem jednak zasnęłam prawie od razu jak kamień i
przespałam śniadanie, które było przed lądowaniem w Delhi.
Byłam trochę zła, że mnie nie obudzili, bo nie jestem
zaprowiantowana, a nie wiem, kiedy będzie okazja zaopatrzyć się w
jakieś jedzenie, nie mówiąc już o ciepłym bezpiecznym
posiłku. Na lotnisku szybko przebrałam się w jedno ze swoich
letnich pundżabi i udałam do wyjścia. Ktoś ma na mnie czekać,
ktoś z ICCRu (Indian Council for Cultural Relations). Znając Indie
zapewne jakaś kobieta. Odebrał mnie jednak młodzieniec. Fakt,
nocne podróże to nie jest zajęcie dla indyjskiej kobiety,
nawet pracującej. Przedstawiciel ICCRu nie chciał czekać, bo
parking na lotnisku dość dużo kosztuje, a metrometr w taksówce
pracuje. Przekonywał mnie, że nie ma potrzeby, abym wymieniała
walutę na lotnisku. Jak okazało się później, dobrze, że
go nie posłuchałam.
Radżasthańscy
zaklinacze węży przed Pałacem Miejskim w Dżajpurze
|
Jestem
ponownie w Delhi, Indie witają. Bardzo się cieszę. Wiem, że to
miejsce to nie raj na ziemi, ale tym razem będę tu jako
stypendystka. Będę mieszkać w zadbanym kampusie i studiować na
najsłynniejszym indyjskim uniwersytecie, gdzie wykładowcy dobrze
mówią po angielsku. Już nie mogę się doczekać. Pamiętam
zdjęcia ze strony uczelni: zadbane kwietniki i czyste budynki. Na
razie póki co będę gościem ICCRu. Mają mnie gdzieś
tymczasowo zakwaterować. To miłe, że tak dbają o swoich
stypendystów. Miałam przyjechać z bliską koleżanką z
indologii, ale problemy przy składaniu wniosku zniechęciły ją.
Niedługo poznam jednak innych przybyszy z różnych stron
świata. Póki co siedzę w samochodzie mknącym prawie pustymi
ulicami Delhi. Prawie, bo ruch ciężarówek w tym mieście
ograniczony jest do czasu nocnego.
W
końcu dotarliśmy do jakiegoś ośrodka. Jak się później
dowiedziałam, jest to budynek narodowej centrali związku Indyjskich
Skautów i Przewodników (The Bharat Scouts and Guides),
na którego wyższych pietrach znajdują się pokoje dla gości.
Mój opiekun powiedział, abym załatwiła formalności na
recepcji, a rano mogę wezwać przez telefon samochód i
pojechać na uczelnię. Jest sobota, a on nie jest pewny, czy biuro
będzie otwarte, ale zachęca mnie do podróży. Przeleciałam
tyle tysięcy kilometrów i trochę dziwi mnie, że wysyła
mnie w sobotę na uniwersytet, nie będąc pewnym, czy ktoś mnie tam
przyjmie.
Sala
noclegowa dla stypendystów ICCRu
|
Miejsce,
w którym mam spać jest okropne. Brudno tu, głośno, gorąco
i pełno komarów, a portier-recepcjonista prawie nie mówi
po angielsku. Nasz apartament to duża wieloosobowa sala z małym
korytarzem i podwójną łazienką. Hałas i komary docierają
do środka bez żadnych przeszkód, gdyż nie można zamknąć
okien. Elewacja budynku przechodzi renowację, dlatego na zewnątrz
znajduje się rusztowanie budowlane. Nie wiem, czy ktoś z Was
widział kiedyś taką konstrukcję w Indiach. Są to długie
bambusowe rury połączone sznurami, a całość opiera się o ziemię
i parapety wchodząc do środka budynku. Dzielnica, w której
się znajdujemy, to ITO, a ulica za oknem (Mahatma Gandhi Marg) to
przelotówka łącząca wschodnią część miasta położoną
na prawym brzegu rzeki Jamuny z resztą miasta po zachodniej stronie.
Całą noc przejeżdżają koło naszego budynku kolorowe indyjskie
ciężarówki wypakowane rozmaitymi towarami. Natężenie
hałasu jest tak wysokie, że nie słyszę budzika, jeśli komórka
ładuje się w odległości 2-2,5 metra od mojego łóżka.
Niestety przed komarami można ochronić się tylko smarując całe
ciało indyjskim Odomosem. Uważam, że jest dość skuteczny -
przynajmniej na terenie Indii - choć nie wszyscy podróżnicy
zgadzają się z ta opinią.
Przedpokój
w naszym apartamencie dla stypendystów ICCRu w Delhi
|
Pokój
jest wielki i pusty. Śpimy tam tylko we dwie, ja i Sophie Sharma,
która przyleciała kilka godzin temu z Fidżi. Ma dwadzieścia
siedem lat i przyjechała tu, aby zostać bollywoodzką gwiazdą.
Dotychczas pracowała jako księgowa w jakiejś korporacji, a w
wolnych chwilach tańczyła kathak (hindustański taniec klasyczny).
"W wolnych chwilach" to nie jest dobre określenie. Sophie
tańczy od osiemnastu lat i poświęca swojej pasji wiele godzin
tygodniowo. Występuje, uczy tańca i wciąż doskonali swój
własny warsztat. Postanowiła sprzedać samochód i przyjechać
do Indii na pięć lat, aby studiować aktorstwo w NSC (National
School of Drama), która - jak twierdzi - jest jedną z
najlepszych szkół teatralnych na świecie. Na miejscu czekało
ją rozczarowanie, gdyż jej podanie zostało odrzucone. ICCR
zaproponował naukę w Kathakendra Dance School (najsłynniejsza
szkoła kathaku w Indiach), uczelni, którą Sophie wpisała we
wniosku na drugim miejscu. Dziewczyna nie chce się jednak poddać
bez walki. Udała się do dziekanatu NSD, aby dowiedzieć się,
dlaczego nie została przyjęta. Jak ogromne było jej zdziwienie,
gdy wyszło na jaw, że urzędnik ICCRu w ogóle nie przekazał
jej podania. Tłumaczył się później, że NSD to państwowa
szkoła, do której przyjęcie łączy się z uciążliwą
biurokratyczną przeprawą, której chciał sobie zaoszczędzić.
Co więcej, zagroził jej, iż jeśli na własną rękę będzie
aplikować, straci przyznane stypendium. Postanowiła zatem skończyć
dofinansowany dwuletni kurs tańca w KDS, a w międzyczasie szkolić
swój warsztat teatralny w ramach prywatnych kursów, aby
w przyszłości aplikować do wymarzonej NSD i zostać aktorką.
Muszę dodać, że każda historia ma jakieś drugie dno i tak też
było w przypadku Sophie. Jej decyzja o przyjeździe do Indii
podyktowana była również problemami natury miłosnej.
Okazuje się, że każdy z nas przed czymś ucieka albo czegoś
poszukuje.
Miałam
zgłosić się do biura ICCRu, żeby się zarejestrować, ale w
sobotę jest zamknięte. Okazało się, iż wezwanie samochodu przez
telefon, o którym mówił odbierający mnie młodzieniec,
to po prostu zamówienie taksówki. To niestety nie na
moją kieszeń. Mogę pozwolić sobie na taki luksus w wyjątkowej
sytuacji, ale nie, kiedy mam przed sobą cały wolny dzień.
Postanowiłam jechać motorikszę, gdyż nie wiedziałam jeszcze,
gdzie dokładnie jestem. Jak się niebawem zorientowałam, niedaleko
jest stacja metra (Indraprastha Metro Station). Kierowca oczywiście
nie wiedział, gdzie dokładnie ma mnie zawieźć. Położenie
uniwersytetu nie jest tajemnicą, ale znalezienie konkretnego budynku
w Północnym Kampusie DU (North Campus) to już trudniejsze
zadanie. Niestety policjanci stojący na każdym rogu ulicy i
ochroniarze przy wejściach do poszczególnych sektorów
też nie byli nam w stanie pomóc. Zatrzymywaliśmy się chyba
z dziesięć razy, krążąc wokół. W
końcu
mój kierowca się zniechęcił i wysadził mnie gdzieś
twierdząc, że to tu.
Oczywiście
nie było to prawdą, a dodatkowo próbował zwiększyć
ustaloną cenę o 50%.
Swoją
drogą to jest bardzo ciekawy sposób myślenia. Oni twierdzą,
że wiedzą, gdzie jechać, potem tracą twój cenny czas
krążąc w kółko z powodu własnej niekompetencji, a na
koniec chcą większą zapłatę w związku z tym, że tyle to
trwało. Kolejny problem, jaki się pojawił, to to, że
posiadałam tylko banknoty o dużym nominale. Z doświadczenia wiem,
że rikszarz zawsze powie, że nie ma drobnych, aby naciągnąć cię
na parę groszy więcej. Jeśli ktoś z was myśli, że to bardzo
biedni ludzie, którzy nie mają co jeść, to chcę
wyprowadzić was z błędu. Biedni są rikszarze jeżdżący rikszami
rowerowymi, ale ci z motorowych nie żyją w nędzy, a czasem szczycą
się wręcz tym, że zbijają tzw. kokosy na nieświadomych
turystach. Szczerze mówiąc rikszarze to grupa, która
wywołuje niechęć nawet u Indusów i to nie z powodu wpływu
systemu kastowego czy jakichś innych klasowych podziałów.
Chodzi o ich postawę, o wieczne próby
naciągania, kłamstwa,celowe wożenie dookoła itd. Co do tego
ostatniego, to jest nawet taki punkt (odnoszący się do taksówkarzy)
w angielskim haśle "Crime in India" w Wikipedii, który
to opisuje ten właśnie fenomen ("Taxi scam"). Nie chcąc
jednak szerzyć niesprawiedliwych uogólnień, polecam dramat
obyczajowy "Rikszarz Amal" (2007) o uczciwym i oddanym swej
pracy kierowcy delhijskiej motorikszy. Poniżej wklejam krótki trailer.
Wracając
jednak do mojej historii, znajdowałam się jakieś pół
godziny drogi od celu, ale strażnicy nie byli w stanie wskazać mi,
gdzie iść, upierając się przy tym, że powinnam wziąć kolejną
rikszę. Ostatecznie spacerując znalazłam wszystkie interesujące
mnie miejsca: biuro, gdzie rejestrują obcokrajowców,
bibliotekę, swój instytut i w końcu - z dużym problemem -
swój przyszły akademik. ISWH
DU (International Student Hostel for Women) położony jest na
zewnątrz kampusu, chyba jakieś 5-6 km od mojego przyszłego miejsca
nauki, ale co pół godziny jeździ tam w trakcie roku
akademickiego darmowy
uniwersytecki autobus. Swoją drogą może warto sprawić sobie
indyjski rower.
Dziedziniec
Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego
|
Muszę
przyznać, że budynek mojego wydziału trochę mnie rozczarował. Na
zdjęciach wszystko wygląda trochę ładniej, niż w rzeczywistości.
Przede wszystkim jednak tym, co mnie uderzyło, gdy do niego
wchodziłam po raz pierwszy, był roznoszący się beztrosko zapach
toalety i bynajmniej nie mam tu na myśli fiołkowego odświeżacza.
Ogólnie nie jest jednak tak źle. Pomijając niezbyt przyjazne
łazienki i bardzo brudne okienka w salach, reszta jest w miarę do
przyjęcia. Może poza brudnymi ławkami w naszej klasie. Z racji na
to, że podczas zajęć nie siedzę zawsze w tym samym miejscu, za
każdym razem muszę na nowo czyścić swój stolik. Wilgotne
chusteczki są w tym bardzo pomocne i przyznam, że konieczne jest
zużycie kilku na raz. Jak mogłam zauważyć w trakcie zwiedzania
innych części budynku, Instytut Filologii Niemieckiej ma czyste -
przynajmniej na razie - i nowoczesne pomieszczenia.
Jedna
z klas Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego
|
Odnalazłam
też klinikę dla studentów, ale nie zachęca do chorowania.
Na dzień dobry niestety rozcięłam duży palec u nogi, co w czasie
monsunu nie jest bezpieczne. Znów będę chyba chodzić z
gumową rękawiczką na palcu, żeby nie doszło do zakażenia.
Naśladowców
zachęcam do zadbania o swobodny dopływ krwi do palca, o ile chcą
uniknąć jego amputacji.
|
Pogoda jest przyzwoita, gorąco, ale znośnie, choć człowiek się poci. Czasem bardzo mocno pada i ludzie zsiadają z motorów i chowają się pod drzewami. Na szczęście wzięłam z Polski parasol i jakoś sobie radzę. Poza tym sprzedają tu takie zapinane torby foliowe na ramię, żeby zabezpieczyć notatki i książki przed deszczem. Jeśli pogoda będzie cały czas podobna, to dam radę do końca monsunu, a potem będzie tylko lepiej. Przyznam jednak, że trochę jestem zdziwiona przebiegiem pory deszczowej w Delhi. Prawdopodobnie największe opady minęły. Będąc jeszcze w Polsce czytałam o strasznych ulewach w stolicy i podtopieniach, ale najwidoczniej ten czas się skończył. W tej chwili czasem jest sucho prawie cały tydzień. Inaczej jest na prowincji. Wszędzie pada i pada, szczególnie w górach i nad oceanem.
Wieczorem
czekała mnie mało przyjemna niespodzianka. Najpierw myślałam, że
jestem sama sobie winna, ale okazało się, że nie ja jedyna
znalazłam się w takiej sytuacji. Otóż nie miałam
dokładnego adresu miejsca swojego zakwaterowania. Jak to się stało?
W pierwszej chwili sądziłam naiwnie, że zostanę zawieziona na
uniwersytet przez samochód służbowy z ICCRu i kierowca da mi
wskazówki, jak wrócić. Gdy okazało się, że mam
jechać samodzielnie, próbowałam uzyskać od portiera jakiś
papier z adresem, ale niestety nie było tam żadnych wizytówek,
a pokwitowania nie chciał mi wystawić. Robi to dopiero przy
wymeldowaniu, kiedy wiadomo już, ile nocy spędził tu stypendysta.
Nie myślcie, że skoro gości nas tu ICCR i zgodnie z umową
stypendialną rząd indyjski pokrywa koszty noclegu, to nie musimy
płacić. Obowiązują nas takie same procedury jak wszystkich innych
beneficjentów rozmaitych grantów naukowych i
stypendiów. Jesteśmy kolekcjonerami faktur. Dodam, że po
dwóch tygodniach zostałyśmy poproszone o opuszczenie tego
nieprzyjemnego przybytku, gdyż procedury zakładają, iż jest to
maksymalny czas okresu przejściowego. Okazało się też, że wcale
nie musiałyśmy tu mieszkać, bo ICCR pokryłby koszty
jakiegokolwiek innego noclegu nieprzekraczającego ustalonych kwot.
Mądry człowiek po szkodzie i po wielu ukąszeniach bezlitosnych
komarów.
W
każdym razie wieczorem, po zmroku (czyli po 18) próbowałam
wrócić do hostelu, dzierżąc w ręku karteczkę z
nabazgranym przez rikszarza adresem. Okazało się jednak, że
określenie ITO niewiele mi daje, przynajmniej nie tak wiele, jak
myślałam. To tylko nazwa bardzo dużej dzielnicy, coś jak
Fabryczna lub Krzyki we Wrocławiu. Chcąc zdobyć dokładniejsze
dane - nie wiedziałam jeszcze, że mieszkam w budynku związku
przewodników - postanowiłam poszukać w internecie adresu
delhijskiego biura ICCRu. Niestety nie mam jeszcze własnego
internetu, gdyż kupienie indyjskiej karty telefonicznej nie jest
takie łatwe. Teoretycznie wymagane jest jakieś potwierdzenie
adresu, w praktyce wystarczy kwit zapłaty za pokój, a czasem
nawet tylko wizytówka hotelu. Ja niestety nic takiego nie
posiadam i w najbliższym czasie nie będę miała czasu, aby się tą
sprawą zająć. Postanowiłam więc skorzystać z internetu w
bibliotece jakiegoś wydziału, niestety nie mam jeszcze legitymacji
studenckiej, bo formalnie nie jestem póki co studentką DU. Na
szczęście zadziałał mój urok osobisty i udało mi się
namówić bibliotekarza, aby na chwilkę udostępnił mi
komputer.
Ostatecznie
wróciłam metrem - tak jest najtaniej i najprzyjemniej, bo
czysto, chłodno i szybko - ale wysiadłam stację dalej, niż bym to
zrobiła znając adres hostelu. Z powodu mroku trudno było rozeznać
się w miejscu, w którym nigdy nie byłam. Dodatkowo nie
wydawało się zbyt bezpiecznie. Ostatecznie - jak to się u nas mówi
- koniec języka za przewodnika. W końcu dotarłam do budynku ICCRu.
Biura są już zamknięte o tej porze, a strażnik oczywiście na zna
angielskiego. Już wiem, czemu pracownik ambasady, który
wydawał mi wizę, dopytywał się o
moje hindi. Zapomniałam, że niestety mnóstwo ludzi w
Indiach, także w Delhi, nie zna angielskiego. Na szczęście pomimo
przerwy w nauce pamiętam trochę hindi i mam dużą inspirację, aby
przypomnieć sobie całą resztę. Bez tego byłoby tu czasem o wiele
trudniej przetrwać.
Strażnik
kazał mi czekać i w końcu przyprowadził jednego z urzędników.
Okazało się, że obok w audytorium była jakaś uroczysta impreza.
Niestety urzędnik był już zmęczony i nie chciało mu się mnie
słuchać. Po dowiedzeniu się, że jestem stypendystką z Polski
polecił mi iść ze sobą. Wymyślił sobie, że jestem jakąś nową
osobą, która właśnie przyleciała i nie została przez
nikogo odebrana. Powinien jednak wziąć pod uwagę, że brak bagażu
raczej nie potwierdza takiej wersji wydarzeń. Najłatwiej natomiast
byłoby wysłuchać do końca, co mam do powiedzenia. Po pięciu
minutach w końcu znaleźliśmy się w naszym hostelu, przed którym
spali poukładani rządkiem najbiedniejsi mieszkańcy tego
wielomilionowego miasta. Niestety nikt nie dał mi dojść do głosu.
Rozmowa między naszym recepcjonistą a urzędnikiem przebiegła
bardzo szybko i w hindi, a ja nawet nie starałam się słuchać, o
czym mówią. Cieszyłam się, że jestem na miejscu i zaraz
wezmę chłodny prysznic. Myślałam, że wszystko jest jasne i nie
czekają mnie już żadne niespodzianki. Urzędnik nakazał napisać
mi list, który sam podyktował. Miałam zgłosić się z nim
do biura ICCRu.
W
końcu zostałam sam na sam z nierozumiejącym angielskiego
recepcjonistą, który na nowo kazał wypełniać mi te same
papiery, co poprzedniego dnia i wpisywać się do książki
meldunkowej. Próbowałam tłumaczyć mu, że jestem już
zameldowana, ale był nieugięty. Nie pomogły nawet wyjaśnienia
Sophie, która zna biegle hindi z domu rodzinnego.
Najwidoczniej słowo urzędnika jest święte, a uwagi dziewcząt
mało istotne. Zostałam odprowadzona do pokoju, a gdy chciałam
usiąść na swoim łóżku, zostałam pouczona, że tu już
śpi ktoś z Polski. Ten starszy mężczyzna kompletnie nie
zapamiętał mojej twarzy, chociaż byłam tu rano, a w nocy
przechodziłam procedurę rejestracyjną. Biedak kilka dni później
miał spory kłopot, gdy okazało się, że jestem wpisana dwa razy
do jego książki meldunkowej. Dodam, że tego typu dokumenty
nie są jedynie dokumentami wewnętrznymi. Są prowadzone z polecenia
rządu i przekazywane specjalnym urzędników, którzy
skrupulatnie przepisują je - oraz inne tego typu książki, na
przykład z kafejek internetowych - do komputerów. Jest to
część rządowego systemu bezpieczeństwa. W razie jakichś
problemów nawet po latach wiadomo, gdzie turysta nocował,
jakim jechał pociągiem i gdzie korzystał z internetu.
Jedna
z Delhijskich ulic (Ring Road, New Aruna Nagar)
|