Zanim
przejdę do innych tematów, chciałam dodać jeszcze coś na
temat zasad programu stypendialnego prowadzonego przez ICCR (Indian
Council for Cultural Ralations). Informacje oczywiście mogą nie być
aktualne, dotyczą jedynie moich własnych doświadczeń. Tutaj
natomiast powinny znajdować się bieżące wskazówki
dotyczące
stypendiów: http://www.iccrindia.net/scholarshipschemes.html. ICCR
nie zajmuje się jednak jedynie przyznawaniem dofinansowania dla
studentów. To przede wszystkim instytucja, która
wspiera życie kulturalne. Organizuje taneczne recitale, koncerty,
wystawy malarskie itp. Filmowe relacje z tego typu wydarzeń można
obejrzeć dzięki kanałowi prowadzonemu w serwisie Youtube:
http://www.youtube.com/user/iccrindelhi.
Poniżej kilkuminutowy materiał promocyjny pokazujący, czym i
dlaczego zajmuje się ICCR:
Pierwsza
ważna informacja to to, iż program nie obejmował zwrotu kosztów
przelotu. W przeciwieństwie do programu stypendialnego oferowanego
przez Kendriya Hindi Sansthan
(http://khsindia.org/index.php?lang=en),
z którego korzysta większość wrocławskich studentów
indologii, ICCR nie kupuje biletów lotniczych dla swoich
polskich stypendystów. Procedura aplikowania w tej instytucji - KHS - jest też prostsza, ale nie ma żadnego wyboru w zakresie kierunku i
miejsca studiów. Mimo iż Centralny Instytut Hindi (KHS, ang.
CIH) posiada dziewięć ośrodków na terenie całego kraju,
stypendia przeznaczone są tylko na naukę w Agrze, a przedmiot studiów
to oczywiście język hindi. Co prawda obcokrajowcy mogą
podjąć studia także w innych miejscach, jednak muszą sami je sobie
sfinansować lub skorzystać z innego stypendium, na przykład
proponowanego przez ICCR. Poniżej film upamiętniający Złoty Jubileusz KHS (niestety narracja tylko w hindi):
Wracając jednak do stypendiów ICCRu, pokrywa ono koszt czesnego i wszelkich opłat uniwersyteckich. Raz na semestr studenci otrzymują też parę tysięcy rupii na książki, a w każdym miesiącu przelewane jest na konto kieszonkowe - chyba 4500 Rs. - z czego po opłaceniu stołówki w akademiku (2300
Rs. za miesiąc) zostaje ponad 2 000 na własne wydatki. Na każdym piętrze znajduje się mała wspólna kuchnia z lodówką, mikrofalówką, zlewem, czajnikiem elektrycznym i jednopalnikową kuchenką, więc na upartego można kupić garnek i samemu sobie gotować. Niestety opłata za jedzenie w stołówce jest obowiązkowa. Dodatkowo ICCR płaci za akademik lub - gdy ktoś zdecyduje się na zamieszkanie na zewnątrz - przekazuje pieniądze na wynajem w postaci ryczałtu wynoszącego ok. 5 000 Rs. Ta kwota starcza na wynajęcie bardzo małego prostego pokoju lub złożenie się ze znajomymi na mieszkanie. W tym drugim przypadku trzeba jednak raczej jeszcze coś od siebie dołożyć. Wszystko zależy od dzielnicy i standardu.
Szczerze mówiąc uważam w tej chwili, że to drugie rozwiązanie jest najlepsze. Nawet, jeśli jest się zmuszonym dojeżdżać na uczelnię 40 minut metrem każdego dnia. Z drugiej strony w okolicy jest wiele osiedli mieszkaniowych, które wewnątrz wyglądają całkiem przyzwoicie. Poniżej zdjęcie z osiedla Vasant Kunj, gdzie mieszkają nasi znajomi. To co prawda południowa część miasta, z której bliżej jest do Południowego Kampusu, ale dla chcącego nic trudnego. Metro w Delhi jest szybkie i niedrogie, szczególnie, gdy wykupi się kartę. Wtedy nie trzeba za każdym razem stać w kolejce do kasy, a przejazdy są tańsze. W każdym razie w okolicach Północnego Kampusu też można znaleźć osiedla podobne do tego na zdjęciu.
Jednak jak już wspominałam w poprzednich postach, życie w akademiku ma swoje dobre strony. W cenie jest wifi (dość słabe), stara siłownia,
klimatyzowana czytelnia, mała biblioteczka - również z filmami na płytach DVD - uroczyste obchody świąt, darmowy autobus do naszego kampusu i towarzystwo studentek z całego świata, głównie z Azji (Kazachstan, Tadżykistan, Gruzja, Afganistan, Iran, Korea, Wietnam, Tajlandia, Kambodża, Mongolia, Indonezja itd.) i Afryki, w tym większość z hinduskich rodzin mieszkających poza Indiami (Mauritius, Fidżi, Zanzibar, Bali itd.). Dziewczyny są w różnym wieku, także między 30- i 40-letnie stypendystki ICCRu, które postanowiły odmienić swoje życie lub dokształcić się iw ogóle różnej maści doktorantki.
Dlaczego w ogóle wybrałam Delhi? Ze względu na hindi, którego uczyłam się w przeszłości. Uznałam, że będzie tu lepsza sposobność, aby obcować z tym językiem niż w jakiejś innej części kraju, może bardziej urokliwej i spokojniejszej. Na uczelniach z
pewnością wszędzie jest hindi, bo to niemal tak jak u nas filologia polska. Jednak tutaj nadarza się więcej okazji, aby używać tego języka na co dzień na ulicy, na przykład podczas wizyty u krawca czy sprzedawcy warzyw; w trakcie spotkań towarzyskich u znajomych Indusów, którzy po kilku głębszych świątecznych kieliszkach płynnie - niemalże nieświadomie - przechodzą z angielskiego na hindi lub skaczą pomiędzy oboma językami. Zrelaksowani zapominają, iż wśród gości znajdują się obcokrajowcy. Szczerze mówiąc to bardzo mnie to cieszy, gdyż zwykle rozmowy toczą się po angielsku, jako że tak jest najłatwiej. Są to więc nieliczne okazje pozwalające na swobodną praktykę hindi wśród przyjaciół.
W odwiedzinach w indyjskim domu (Mayapur k. Nawadwip, Bengal Zachodni)
Wieczorne spotkania towarzyskie to jedna z tych rzeczy, które staja się dość skomplikowane, gdy mieszka się w akademiki, przynajmniej takim jak mój. Teoretycznie możemy wracać o godz. 23, ale w praktyce wygląda to trochę inaczej. W trakcie kolacji, czyli między godz. 20 a
21 trzeba wpisać się w stołówce do specjalnej książki i po dokonaniu tego zostaje mało czasu, aby jechać do centrum i wrócić przed 23. Nie jest więc możliwe, aby iść do kina na wieczorny seans, a wieczorne spotkanie z przyjaciółmi trwa w takim przypadku około godziny, czyli dość krótko. Część studentek radzi sobie w takiej sytuacji podpisując się nawzajem, ale wtedy trzeba mieć zaufaną osobę w akademiku i zdecydować się na nielegalne działanie. Inna możliwość to spędzenie nocy poza murami akademika, ale to wiąże się z biurokratyczną drogą i jest regulaminowo ograniczone do kilku nocy na zewnątrz. Poza tym zmusza do znalezienia sobie zastępczego noclegu.
Jest jeszcze taka jedna atrakcja, która wynika z bycia stypendysta ICCRu, mianowicie organizują oni dla swoich beneficjentów wyjazdy objazdowe po ciekawych miejscach w Indiach. Są to tanie wycieczki, których koszt ostatecznie zwracany jest przez organizatora. Początkowa zapłata stanowi zapewne gwarancję, iż dana osoba nie zrezygnuje w ostatniej chwili z wyjazdu. Słyszałam od osób, które brały udział w tego typu wyjazdach, że warto skorzystać, bo wycieczki są naprawdę udane i pozwalają zobaczyć takie odległe zakątki Indii, jak mój wymarzony Nagaland czy Assam. Natomiast samodzielne podróże - kiedy mieszka się w akademiku - obłożone są pewnymi ograniczeniami. Jeśli chce się wyjechać, to trzeba złożyć wcześniej podanie do dyrekcji
akademika. Formularz, który należy przygotować zawiera pole na zgodę instytutu na ów wyjazd. Dotyczy to jedynie wycieczek w trakcie dni zajęć, podczas ferii lub świąt wystarczy akceptacja opiekunki akademika. Nie ma tu znaczenia, czy aplikantka ma 25 lub 38 lat, pozwolenie musi zostać uzyskane. Oczywiście w praktyce nikt nie utrudnia podróżowania w czasie wolnym, trzeba jednak pamiętać o załatwieniu owych formalności.
Minął
dokładnie miesiąc i 11 dni, od kiedy jestem w Indiach. Postanowiłam
raz na zawsze zamknąć temat moich studenckich początków w
Delhi. Trochę się tego nazbierało i głównie będzie to
opowieść o indyjskiej biurokracji. Nie byłam w stanie wcześniej o
tym napisać, gdyż jestem dość zajęta. Oprócz zajęć i
nauki ciągle załatwiam coś na odległość w Polsce albo tutaj.
Niedawno mieliśmy we Wrocławiu finisaż II edycji naszej wystawy
Nieznane Oblicza Hinduizmu w Muzeum Etnograficznym. Co prawda nie
uczestniczyłam w organizacji samej imprezy zamykającej to
wydarzenie, ale nie ominęły mnie problemy związane z likwidacją
ekspozycji. Cała robota logistyczna i nie tylko spadła oczywiście
na Anię i
Kubę. Jednak z uwagi na to, że to ja zajmowałam się wypożyczeniem
eksponatów od kolekcjonerów z Warszawy i Podlasia,
musiałam wykonać kilka telefonów i napisać parę maili, a w
sytuacji kryzysowej wysłuchać skarg różnych stron
konfliktu. Bez obaw, żaden eksponat nie uległ zniszczeniu i nie
zaginął, jednak zawsze pojawiają się jakieś problemy między
współpracownikami na tle podziału kompetencji; tego, co kto
miał zrobić, a czego nie zrobił albo co zrobił, a nie powinien,
bo miał to zrobić ktoś inny. Ostatecznie wszyscy szybko zapominają
o niesnaskach i decydują się tworzyć razem kolejny projekt. Ja zaś
postanowiłam zaangażować się w podobną działalność na
miejscu, to znaczy w Delhi. Co prawda na razie tylko w niewielkim
stopniu, ale może w przyszłości współpraca zostanie
rozszerzona. Niebawem napiszę o wystawach fotografii (i nie tylko)
realizowanych przez zespół moich przyjaciół z Nature
Max (http://www.naturemax.org/#).
Póki
co wracam do tematu załatwiania spraw związanych z przyjęciem na
studia, aplikowaniem o miejsce w akademiku, rejestracją wizy,
otwieraniem indyjskiego konta bankowego oraz finansowaniem studiów,
zakwaterowania i kieszonkowego przez ICCR. Wiele osób po
moich poprzednich wyznaniach pytało, czy mogę wrócić, uciec
z tych "okropnych" Indii...? Pisząc post o moich
początkach w Delhi zapomniałam, ze niektórzy z czytelników
nie znają tego miejsca i nie wiedzą, że te wszystkie
nieprzyjemności są wpisane w koszty. Muszę też powiedzieć, że
nie jest już tak strasznie, choć na początku mieszkaliśmy w
okropnym miejscu i trzeba było przejść przez biurokratyczny
koszmar. Przez 2,5 tygodnia biegaliśmy po całym mieście, żeby
wszystko pozałatwiać. Wiele osób zrezygnowało i wróciło
do swoich krajów. Chcąc zilustrować poziom biurokracji,
podam jeden przykład: procedurę aplikacyjną, którą trzeba
było przejść, aby zdobyć pokój w akademiku.
Za
drugim razem, kiedy byłam w biurze akademika (za pierwszym razem
sprawdzałam tylko, jak to wszystko wygląda z zewnątrz) powiedzieli
nam, żeby wrócić za cztery dni i kupić pakiet zawierający
instrukcję postępowania oraz formularz. Nie mogłyśmy nabyć go od
razu, bo jeszcze nie był wydrukowany . Było to kilka dni przed
rozpoczęciem roku akademickiego, a przybytek ów przeznaczony
jest dla studentów zagranicznych. Miałyśmy wrócić w
piątek, dzień po rozpoczęciu zajęć. Uprzedzili nas za to, że
będziemy musiały zgromadzić wiele dokumentów i pieczątek.
Po wypełnieniu formularza trzeba było udać się z nim do
instytucji, która przyznała nam stypendium, do swojej
ambasady, do swojego instytutu, do uniwersyteckiego biura dla
obcokrajowców. Wszystko w odpowiedniej kolejności.
Ostatnio narzekałam na brudne ławki. Te dzieci niestety nie mają takiej możliwości. Wiejska szkoła w górach (okolice Riszikeś, Uttarakhand).
W
polskiej ambasadzie zawsze się dziwią, widząc studentów
przychodząc z tym formularzem. W rosyjskiej postawili mojej
przyjaciółce wiele pieczątek, dodając, że: "Indusi
lubią stempelki". W naszej ambasadzie nie było tak łatwo.
Zaprowadzono mnie do jednego bardzo ważnego pana , który był
bardzo miły, ale stwierdził, że ten formularz ogranicza prawa
człowieka i zgodnie z polskim prawem oni nie mogą postawić tam
pieczątki. Zaproponował jednak, ze poświadczą notarialnie mój
podpis na formularzu aplikacyjnym. Wydawało się to dość
absurdalne, ale w końcu - jak przekonywał pan z ambasady -
pracownicy biura w akademiku nie znają języka polskiego, wiec i tak
nie zauważą różnicy. Niestety musiałam słono zapłacić
za tę przyjemność. Suma 1900 Rs. (wtedy ok, 130 zł) wszystkich
zszokowała. Dodam, ze w Polsce poświadczenie podpisu u notariusza
kosztuje około 25 zł, a rosyjskie stemple na formularzu Nataszy
były darmowe. Tym razem ICCR nie zwrócił mi kosztów,
bo nikt nie przewidział takiej opłaty.
To
nie był jednak koniec niespodzianek. W uniwersyteckim biurze dla
obcokrajowców powiedzieli mi, ze muszę wrócić do
instytutu, bo brakuje wielkiej pieczęci na moim zdjęciu. Tu
generalnie prawie nikt nie zna tych skomplikowanych procedur i jeśli
my nie wiemy, ze potrzebujemy stempel na zdjęciu, to nikt w
instytucie nam go nie postawi. Ponadto te pieczęciowe zwyczaje są
dla obcokrajowców szokujące, bo stempel jest tak ogromny, że
zakrywa niemal całą twarz. Do wniosku musiałam oczywiście
dołączyć stertę dokumentów, a w biurze akademika okazało
się, ze musimy iść jeszcze do sądu, żeby kupić kolejne
zaświadczenie, tym razem o niekaralności. Jest to dokument, który
urzędnik sprzedaje na podwórzu sądu za okazaniem paszportu.
Na
koniec pani sekretarka nie wydala mi zaświadczenia o przyjęciu
dokumentów, ale na szczęście okazało się, że nie miałam
z tego powodu nieprzyjemności, tzn. moja aplikacja nie zaginęła i
nie musiałam udowadniać, że ją złożyłam. Moja koleżanka
została przynajmniej poinformowana przez ową panią, kiedy do nas
zadzwonią. Zostało nam zatem jeszcze 10 dni. Mimo iż rok
akademicki na uniwersytecie oficjalnie został rozpoczęty, nie
miałyśmy jeszcze z Nataszą zajęć. Kupiłyśmy więc bilety na
pociąg jadący na południe, czyli do miejsca położonego jakieś
2000 km od Delhi. Ku naszemu zdziwieniu rano na dworcu odebrałyśmy
telefon z biura i dowiedziałyśmy się, że wieczorem mamy rozmowę
kwalifikacyjną. Zdumione zwróciłyśmy bilety na pociąg i
pojechałyśmy z powrotem do hotelu, w którym mieszkałyśmy
od wyprowadzki z nędznego hostelu dla przewodników i
skautów.
Widok z naszego hotelowego okna w znanej wśród turystów dzielnicy Pahargandż, stanowiącej za czasów panowania Wielkich Mogołów znane targowisko (Delhi)
Rozmowę
przeprowadzały trzy nobliwe Induski w średnim wieku, stanowiące
ciało zarządzające akademikiem. Pytały mnie o: studia, pracę
doktorską, Polskę. Moja rosyjska koleżanka poszła na rozmowę
ubrana w sukienkę w zachodnim stylu i z odkrytymi nogami, więc
panie zaczęły pytać, dlaczego chce mieszkać w akademiku.
Powiedziały jej, że tu jest nudno i nie można przyprowadzać
chłopców. Podobne sytuacje miały miejsce w trakcie rozmów
w Ambasadzie Indii w Warszawie, gdy składaliśmy wnioski o
stypendium. Jeden z aplikantów o wyglądzie hipisa został
zapytany, czy ma ze sobą zaświadczenie o tym, że nie jest
nosicielem HIV i ostatecznie odmówiono mu złożenia
dokumentów.
W
Indiach wielu ludzi w bardzo prosty sposób szacuje wartość
drugiego człowieka. Najważniejsze są: pieniądze, strój,
kolor skóry, kasta lub - w przypadku obcokrajowców -
zawód rodziców. Warto więc dostosować się
przynajmniej pod względem wyglądu. Od razu przypomniała mi się
historia moich znajomych, także stypendystów ICCRu. Spędzili
oni niegdyś rok na studiach w Bengalu. Mieszkali w małej
mieścinie., gdzie znajduje się międzynarodowy ośrodek religijny,
prowadzący zajęcia z sanskrytu. Małżeństwo to nie tylko studiuje
indologię, ale fascynuje się kulturą wisznuicką. Kolega
dostosował się do lokalnych wiejskich zwyczajów i ubierał
na co dzień jak prości biedni rolnicy. Pewnego razu, gdy poszedł
do pompy po wodę, spotkał tam starszą panią w eleganckim sari
pochodzącą z wyższej kasty. Kobieta nie zwracając uwagi na to, że
mój kolega jest Europejczykiem, nic nie mówiąc
wystawiła mu swe stopy do obmycia, jedną po drugiej. Nie było dla
niej istotne, skąd pochodzi, uznała, że skoro jest w takim stroju,
to jest biedny i nisko urodzony.
Wiele domostw nie jest podłączonych do sieci wodociągowych, a nawet nie posiada własnej studni (Radhakund k. Mathury, Uttar Pradeś). Ich mieszkańcy korzystają z publicznych ujęć wody.
Należy
dodać tu jeszcze coś na temat spojrzenia większości mieszkańców
Indii na kwestię koloru skóry. Często słyszymy, ze
ideałem dla Indusów jest jasna cera. W telewizji co rusz
widzi się reklamy kremów wybielających. Myślimy wtedy, ze
wzorem jest dla nich biały człowiek, ale w języku hindi o idealnej
skórze mówi się gauri, czyli
"złocista". Za pięknych uznaje się zatem jasnych
Indusów, a tzw. biali ludzie są uznawani za różowych.
Muszę przyznać, że coś w tym jest, bo moja twarz w obecnych
wysokich temperaturach - nawet bez wychodzenia na słońce - robi się
- jak to mówimy w Polsce - czerwona.
Ostatecznie
zamieszkałam w uniwersyteckim akademiku.
Mam internet bezprzewodowy, cztery posiłki dziennie, darmowy autobus
na uczelnię, opiekę medyczną, filtrowaną wodę itp. Pokoje są
jednoosobowe i przyzwoite. Instytucja, która przyznała nam
stypendium płaci za: studia, zakwaterowanie, wyżywienie, książki
i jeszcze daje nam kieszonkowe; nieduże, ale biorąc pod uwagę, że
w hotelu mamy wszystko zapewnione, nie jest tak źle. Jednym słowem
żyć nie umierać. Możemy siedzieć po zajęciach w klimatyzowanej
czytelni i studiować. Same Indie
- choć męczące - z jakiegoś powodu kuszą. Czasem myślę, aby w
międzyczasie skończyć i obronić doktorat, a potem wrócić
na kolejne stypendium. W końcu jak płacą za naukę, to warto
korzystać. Szczerze mówiąc pierwszy raz prowadzę prawdziwe
studenckie życie - mieszkam w akademiku i nie pracuję - i nawet mi
się to podoba.
Pokój w internacie - na szczęście nie w moim. To zdjęcie zostało zrobione w tradycyjnej bramińskiej szkole, tzw. gurukuli w Riszikeś (stan Uttarakhand).
Wracając
jednak do biurokracji i niespodzianek indyjskiego systemu, nie można
nie wspomnieć o przepisach wizowych. Chciałam lecieć do Indii
trochę wcześniej przed rozpoczęciem roku, żeby mieć parę
tygodni na podróżowanie. Nikt nas jednak nie uprzedził, że
gdy jedzie się na dłużej niż 6 miesięcy, to trzeba zarejestrować
pobyt w takim specjalnym urzędzie zwanym FRRO
(the Foreigners Regional Registration Officer). Ludzie mają tam
straszne problemy z załatwieniem sprawy i jeżdżą po kilka razy,
bo panie są bardzo niekompetentne. Mi udało się załatwić
wszystko na raz, tylko dlatego, że koleżanka przeszła kilka dni
wcześniej drogę przez męki i nam wszystko wytłumaczyła. Choć
pochodzi z hinduskiej rodziny i zna biegle hindi, to jeździła tam
wiele razy, bo urzędniczki nie były skore do współpracy.
Jeśli ich o coś wprost nie zapytasz, to cię nie poinformują, a
wiadomo, że robiąc to pierwszy raz, nie wiesz, o co pytać, na
przykład o specjalną książeczkę, której nabycie jest
konieczne dla załatwienia sprawy. Dla zainteresowanych wklejam
link do rządowej strony, gdzie można poczytać o tej
procedurze:http://indianfrro.gov.in/frro/.
Zarejestrować
wizę i tak można dopiero po przyjęcie na studia i bynajmniej nie
chodzi o pozytywną odpowiedź po złożeniu papierów na
studia. To długa droga biurokratyczna, która u mnie zajęła
dwa tygodnie, czyli tyle, ile jest na załatwienie tej sprawy. Nie
mogłam zacząć procesu wcześniej, bo na liście z uniwersytetu
informującym o chęci przyjęcia mnie na studia miałam wyznaczoną
konkretną datę stawienia się. Przyszłam do biura nawet wcześniej,
ale zostałam odesłana z informacją, że mam wrócić w
wyznaczonym terminie. Podobno zaś za każdy dzień spóźnienia
z rejestracją wizy płaci się karę w wysokości 1000 Rs. Trochę
nie chce mi się w to wierzyć, bo gdybym przyjechała dwa tygodnie
wcześniej - tak jak planowałam - to musiałabym zapłacić jakieś
14000 Rs., czyli ok. 840 zł. Mimo wszelkich widzianych przeze mnie
indyjskich absurdów i tak nie chce mi się w to wierzyć.
Radzę jednak sprawdzić, jeśli ktoś wybiera się na dłużej do
Indii.
Wiejska szkoła publiczna w górach (okolice Riszikeś, Uttarakhand)
Wspomnienie
ostatniej doby przed wyjazdem z Polski przyprawia mnie odrobinę o
ciarki. Jadąc pociągiem z Wrocławia do Warszawy zorientowałam
się, że nie mam przy sobie dyplomu studiów magisterskich. To
nie tak, że go po prostu zapomniałam. Nabiegałam się trochę po
stolicy, żeby zdobyć odpowiednie pieczęcie w ministerstwie. Ciągłe
podróże między Szczecinem, Wrocławiem a Warszawą,
pakowanie dobytku i załatwianie wszystkich spraw było jak jeden
wielki maraton. Wszystkie ważne dokumenty stały się przedmiotami
specjalnej troski z mojej strony. Niestety jakimś cudem dyplom w
sztywnej oprawie zdematerializował się. Za kilka godzin odlot, a ja
nie wiem, co zrobić. Jaki sens ma jechanie do Delhi, skoro nie mam
najważniejszego dokumentu...? Taka była pierwsza myśl, która
pojawiła się w moim spanikowanym umyśle. Na szczęście miałam
jeszcze trochę czasu w pociągu, aby wszystko na spokojnie
przemyśleć. No cóż, mam przynajmniej tłumaczenie
przysięgłe i nieuwierzytelnioną miękką wersję dyplomu.
Na
lotnisku okazało się, że mam za dużo rzeczy. Dużo za dużo.
Wchodzenie do samolotu z bagażem podręcznym w postaci plecaka,
wypchanej po brzegi damskiej torebki, dwóch komputerów,
trzech komórek, całej masy kabli i kurtki przewieszonej przez
ramię, której kieszenie - pełne ciężarów - za
sprawę grawitacji ciążą do dołu, to u mnie norma. Dopiero po
kilku lotach do Indii doczytałam gdzieś, że komputer (jeden
komputer) i damska torebka są dodatkami alternatywnymi, czyli
powinnam wybrać jedno z nich. Kilka kilogramów więcej w
bagażu głównym nie stanowiło nigdy problemu, ale tym razem
jadę na rok i wszystkiego jest niestety o wiele więcej.
Przygotowałam więc dwie reklamówki rzeczy, które mogą
poczekać w Warszawie na kolejny lot. Niedługo przed odprawą na
lotnisku pojawił się mój znajomy, aby podzielić się ze mną
wieściami z ministerstwa. Okazuje się, że niestety miękkiej
wersji dyplomu nie można uwierzytelnić. Zatem ktoś będzie musiał
szybko zdobyć dla mnie we Wrocławiu sztywną wersję. Jedna sprawa
do tyłu, ale przynajmniej mam komu przekazać nadmiar bagażu. W tej
chwili w Delhi temperatura może dochodzić do 55 stopni - tak
przynajmniej straszą obcokrajowców na stronie uniwersytetu -
więc nie będę potrzebowała jeszcze zimowych swetrów.
Lot
przebiegł wyjątkowo spokojnie. Zwykle oglądam filmy i trochę
spałam. Tym razem jednak zasnęłam prawie od razu jak kamień i
przespałam śniadanie, które było przed lądowaniem w Delhi.
Byłam trochę zła, że mnie nie obudzili, bo nie jestem
zaprowiantowana, a nie wiem, kiedy będzie okazja zaopatrzyć się w
jakieś jedzenie, nie mówiąc już o ciepłym bezpiecznym
posiłku. Na lotnisku szybko przebrałam się w jedno ze swoich
letnich pundżabi i udałam do wyjścia. Ktoś ma na mnie czekać,
ktoś z ICCRu (Indian Council for Cultural Relations). Znając Indie
zapewne jakaś kobieta. Odebrał mnie jednak młodzieniec. Fakt,
nocne podróże to nie jest zajęcie dla indyjskiej kobiety,
nawet pracującej. Przedstawiciel ICCRu nie chciał czekać, bo
parking na lotnisku dość dużo kosztuje, a metrometr w taksówce
pracuje. Przekonywał mnie, że nie ma potrzeby, abym wymieniała
walutę na lotnisku. Jak okazało się później, dobrze, że
go nie posłuchałam.
Radżasthańscy
zaklinacze węży przed Pałacem Miejskim w Dżajpurze
Jestem
ponownie w Delhi, Indie witają. Bardzo się cieszę. Wiem, że to
miejsce to nie raj na ziemi, ale tym razem będę tu jako
stypendystka. Będę mieszkać w zadbanym kampusie i studiować na
najsłynniejszym indyjskim uniwersytecie, gdzie wykładowcy dobrze
mówią po angielsku. Już nie mogę się doczekać. Pamiętam
zdjęcia ze strony uczelni: zadbane kwietniki i czyste budynki. Na
razie póki co będę gościem ICCRu. Mają mnie gdzieś
tymczasowo zakwaterować. To miłe, że tak dbają o swoich
stypendystów. Miałam przyjechać z bliską koleżanką z
indologii, ale problemy przy składaniu wniosku zniechęciły ją.
Niedługo poznam jednak innych przybyszy z różnych stron
świata. Póki co siedzę w samochodzie mknącym prawie pustymi
ulicami Delhi. Prawie, bo ruch ciężarówek w tym mieście
ograniczony jest do czasu nocnego.
W
końcu dotarliśmy do jakiegoś ośrodka. Jak się później
dowiedziałam, jest to budynek narodowej centrali związku Indyjskich
Skautów i Przewodników (The Bharat Scouts and Guides),
na którego wyższych pietrach znajdują się pokoje dla gości.
Mój opiekun powiedział, abym załatwiła formalności na
recepcji, a rano mogę wezwać przez telefon samochód i
pojechać na uczelnię. Jest sobota, a on nie jest pewny, czy biuro
będzie otwarte, ale zachęca mnie do podróży. Przeleciałam
tyle tysięcy kilometrów i trochę dziwi mnie, że wysyła
mnie w sobotę na uniwersytet, nie będąc pewnym, czy ktoś mnie tam
przyjmie.
Sala
noclegowa dla stypendystów ICCRu
Miejsce,
w którym mam spać jest okropne. Brudno tu, głośno, gorąco
i pełno komarów, a portier-recepcjonista prawie nie mówi
po angielsku. Nasz apartament to duża wieloosobowa sala z małym
korytarzem i podwójną łazienką. Hałas i komary docierają
do środka bez żadnych przeszkód, gdyż nie można zamknąć
okien. Elewacja budynku przechodzi renowację, dlatego na zewnątrz
znajduje się rusztowanie budowlane. Nie wiem, czy ktoś z Was
widział kiedyś taką konstrukcję w Indiach. Są to długie
bambusowe rury połączone sznurami, a całość opiera się o ziemię
i parapety wchodząc do środka budynku. Dzielnica, w której
się znajdujemy, to ITO, a ulica za oknem (Mahatma Gandhi Marg) to
przelotówka łącząca wschodnią część miasta położoną
na prawym brzegu rzeki Jamuny z resztą miasta po zachodniej stronie.
Całą noc przejeżdżają koło naszego budynku kolorowe indyjskie
ciężarówki wypakowane rozmaitymi towarami. Natężenie
hałasu jest tak wysokie, że nie słyszę budzika, jeśli komórka
ładuje się w odległości 2-2,5 metra od mojego łóżka.
Niestety przed komarami można ochronić się tylko smarując całe
ciało indyjskim Odomosem. Uważam, że jest dość skuteczny -
przynajmniej na terenie Indii - choć nie wszyscy podróżnicy
zgadzają się z ta opinią.
Przedpokój
w naszym apartamencie dla stypendystów ICCRu w Delhi
Pokój
jest wielki i pusty. Śpimy tam tylko we dwie, ja i Sophie Sharma,
która przyleciała kilka godzin temu z Fidżi. Ma dwadzieścia
siedem lat i przyjechała tu, aby zostać bollywoodzką gwiazdą.
Dotychczas pracowała jako księgowa w jakiejś korporacji, a w
wolnych chwilach tańczyła kathak (hindustański taniec klasyczny).
"W wolnych chwilach" to nie jest dobre określenie. Sophie
tańczy od osiemnastu lat i poświęca swojej pasji wiele godzin
tygodniowo. Występuje, uczy tańca i wciąż doskonali swój
własny warsztat. Postanowiła sprzedać samochód i przyjechać
do Indii na pięć lat, aby studiować aktorstwo w NSC (National
School of Drama), która - jak twierdzi - jest jedną z
najlepszych szkół teatralnych na świecie. Na miejscu czekało
ją rozczarowanie, gdyż jej podanie zostało odrzucone. ICCR
zaproponował naukę w Kathakendra Dance School (najsłynniejsza
szkoła kathaku w Indiach), uczelni, którą Sophie wpisała we
wniosku na drugim miejscu. Dziewczyna nie chce się jednak poddać
bez walki. Udała się do dziekanatu NSD, aby dowiedzieć się,
dlaczego nie została przyjęta. Jak ogromne było jej zdziwienie,
gdy wyszło na jaw, że urzędnik ICCRu w ogóle nie przekazał
jej podania. Tłumaczył się później, że NSD to państwowa
szkoła, do której przyjęcie łączy się z uciążliwą
biurokratyczną przeprawą, której chciał sobie zaoszczędzić.
Co więcej, zagroził jej, iż jeśli na własną rękę będzie
aplikować, straci przyznane stypendium. Postanowiła zatem skończyć
dofinansowany dwuletni kurs tańca w KDS, a w międzyczasie szkolić
swój warsztat teatralny w ramach prywatnych kursów, aby
w przyszłości aplikować do wymarzonej NSD i zostać aktorką.
Muszę dodać, że każda historia ma jakieś drugie dno i tak też
było w przypadku Sophie. Jej decyzja o przyjeździe do Indii
podyktowana była również problemami natury miłosnej.
Okazuje się, że każdy z nas przed czymś ucieka albo czegoś
poszukuje.
Miałam
zgłosić się do biura ICCRu, żeby się zarejestrować, ale w
sobotę jest zamknięte. Okazało się, iż wezwanie samochodu przez
telefon, o którym mówił odbierający mnie młodzieniec,
to po prostu zamówienie taksówki. To niestety nie na
moją kieszeń. Mogę pozwolić sobie na taki luksus w wyjątkowej
sytuacji, ale nie, kiedy mam przed sobą cały wolny dzień.
Postanowiłam jechać motorikszę, gdyż nie wiedziałam jeszcze,
gdzie dokładnie jestem. Jak się niebawem zorientowałam, niedaleko
jest stacja metra (Indraprastha Metro Station). Kierowca oczywiście
nie wiedział, gdzie dokładnie ma mnie zawieźć. Położenie
uniwersytetu nie jest tajemnicą, ale znalezienie konkretnego budynku
w Północnym Kampusie DU (North Campus) to już trudniejsze
zadanie. Niestety policjanci stojący na każdym rogu ulicy i
ochroniarze przy wejściach do poszczególnych sektorów
też nie byli nam w stanie pomóc. Zatrzymywaliśmy się chyba
z dziesięć razy, krążąc wokół. Wkońcu
mój kierowca się zniechęcił i wysadził mnie gdzieś
twierdząc, że to tu.Oczywiście
nie było to prawdą, a dodatkowo próbował zwiększyć
ustaloną cenę o 50%.
Swoją
drogą to jest bardzo ciekawy sposób myślenia. Oni twierdzą,
że wiedzą, gdzie jechać, potem tracą twój cenny czas
krążąc w kółko z powodu własnej niekompetencji, a na
koniec chcą większą zapłatę w związku z tym, że tyle to
trwało. Kolejny problem, jaki się pojawił, to to, że
posiadałam tylko banknoty o dużym nominale. Z doświadczenia wiem,
że rikszarz zawsze powie, że nie ma drobnych, aby naciągnąć cię
na parę groszy więcej. Jeśli ktoś z was myśli, że to bardzo
biedni ludzie, którzy nie mają co jeść, to chcę
wyprowadzić was z błędu. Biedni są rikszarze jeżdżący rikszami
rowerowymi, ale ci z motorowych nie żyją w nędzy, a czasem szczycą
się wręcz tym, że zbijają tzw. kokosy na nieświadomych
turystach. Szczerze mówiąc rikszarze to grupa, która
wywołuje niechęć nawet u Indusów i to nie z powodu wpływu
systemu kastowego czy jakichś innych klasowych podziałów.
Chodzi o ich postawę, o wieczne próby
naciągania, kłamstwa,celowe wożenie dookoła itd. Co do tego
ostatniego, to jest nawet taki punkt (odnoszący się do taksówkarzy)
w angielskim haśle "Crime in India" w Wikipedii, który
to opisuje ten właśnie fenomen ("Taxi scam"). Nie chcąc
jednak szerzyć niesprawiedliwych uogólnień, polecam dramat
obyczajowy "Rikszarz Amal" (2007) o uczciwym i oddanym swej
pracy kierowcy delhijskiej motorikszy. Poniżej wklejam krótki trailer.
Wracając
jednak do mojej historii, znajdowałam się jakieś pół
godziny drogi od celu, ale strażnicy nie byli w stanie wskazać mi,
gdzie iść, upierając się przy tym, że powinnam wziąć kolejną
rikszę. Ostatecznie spacerując znalazłam wszystkie interesujące
mnie miejsca: biuro, gdzie rejestrują obcokrajowców,
bibliotekę, swój instytut i w końcu - z dużym problemem -
swój przyszły akademik. ISWH
DU (International Student Hostel for Women) położony jest na
zewnątrz kampusu, chyba jakieś 5-6 km od mojego przyszłego miejsca
nauki, ale co pół godziny jeździ tam w trakcie roku
akademickiegodarmowy
uniwersytecki autobus. Swoją drogą może warto sprawić sobie
indyjski rower.
Dziedziniec
Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego
Muszę
przyznać, że budynek mojego wydziału trochę mnie rozczarował. Na
zdjęciach wszystko wygląda trochę ładniej, niż w rzeczywistości.
Przede wszystkim jednak tym, co mnie uderzyło, gdy do niego
wchodziłam po raz pierwszy, był roznoszący się beztrosko zapach
toalety i bynajmniej nie mam tu na myśli fiołkowego odświeżacza.
Ogólnie nie jest jednak tak źle. Pomijając niezbyt przyjazne
łazienki i bardzo brudne okienka w salach, reszta jest w miarę do
przyjęcia. Może poza brudnymi ławkami w naszej klasie. Z racji na
to, że podczas zajęć nie siedzę zawsze w tym samym miejscu, za
każdym razem muszę na nowo czyścić swój stolik. Wilgotne
chusteczki są w tym bardzo pomocne i przyznam, że konieczne jest
zużycie kilku na raz. Jak mogłam zauważyć w trakcie zwiedzania
innych części budynku, Instytut Filologii Niemieckiej ma czyste -
przynajmniej na razie - i nowoczesne pomieszczenia.
Jedna
z klas Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego
Odnalazłam
też klinikę dla studentów, ale nie zachęca do chorowania.
Na dzień dobry niestety rozcięłam duży palec u nogi, co w czasie
monsunu nie jest bezpieczne. Znów będę chyba chodzić z
gumową rękawiczką na palcu, żeby nie doszło do zakażenia.
Naśladowców zachęcam do zadbania o swobodny dopływ krwi do palca, o ile chcą uniknąć jego amputacji.
Naśladowców
zachęcam do zadbania o swobodny dopływ krwi do palca, o ile chcą
uniknąć jego amputacji.
Pogoda
jest przyzwoita, gorąco, ale znośnie, choć człowiek się poci.
Czasem bardzo mocno pada i ludzie zsiadają z motorów i
chowają się pod drzewami. Na szczęście wzięłam z Polski parasol
i jakoś sobie radzę. Poza tym sprzedają tu takie zapinane torby
foliowe na ramię, żeby zabezpieczyć notatki i książki przed
deszczem. Jeśli pogoda będzie cały czas podobna, to dam radę do
końca monsunu, a potem będzie tylko lepiej. Przyznam jednak, że
trochę jestem zdziwiona przebiegiem pory deszczowej w Delhi.
Prawdopodobnie największe opady minęły. Będąc jeszcze w Polsce
czytałam o strasznych ulewach w stolicy i podtopieniach, ale
najwidoczniej ten czas się skończył. W tej chwili czasem jest
sucho prawie cały tydzień. Inaczej jest na prowincji. Wszędzie
pada i pada, szczególnie w górach i nad oceanem.
Wieczorem
czekała mnie mało przyjemna niespodzianka. Najpierw myślałam, że
jestem sama sobie winna, ale okazało się, że nie ja jedyna
znalazłam się w takiej sytuacji. Otóż nie miałam
dokładnego adresu miejsca swojego zakwaterowania. Jak to się stało?
W pierwszej chwili sądziłam naiwnie, że zostanę zawieziona na
uniwersytet przez samochód służbowy z ICCRu i kierowca da mi
wskazówki, jak wrócić. Gdy okazało się, że mam
jechać samodzielnie, próbowałam uzyskać od portiera jakiś
papier z adresem, ale niestety nie było tam żadnych wizytówek,
a pokwitowania nie chciał mi wystawić. Robi to dopiero przy
wymeldowaniu, kiedy wiadomo już, ile nocy spędził tu stypendysta.
Nie myślcie, że skoro gości nas tu ICCR i zgodnie z umową
stypendialną rząd indyjski pokrywa koszty noclegu, to nie musimy
płacić. Obowiązują nas takie same procedury jak wszystkich innych
beneficjentów rozmaitych grantów naukowych i
stypendiów. Jesteśmy kolekcjonerami faktur. Dodam, że po
dwóch tygodniach zostałyśmy poproszone o opuszczenie tego
nieprzyjemnego przybytku, gdyż procedury zakładają, iż jest to
maksymalny czas okresu przejściowego. Okazało się też, że wcale
nie musiałyśmy tu mieszkać, bo ICCR pokryłby koszty
jakiegokolwiek innego noclegu nieprzekraczającego ustalonych kwot.
Mądry człowiek po szkodzie i po wielu ukąszeniach bezlitosnych
komarów.
W
każdym razie wieczorem, po zmroku (czyli po 18) próbowałam
wrócić do hostelu, dzierżąc w ręku karteczkę z
nabazgranym przez rikszarza adresem. Okazało się jednak, że
określenie ITO niewiele mi daje, przynajmniej nie tak wiele, jak
myślałam. To tylko nazwa bardzo dużej dzielnicy, coś jak
Fabryczna lub Krzyki we Wrocławiu. Chcąc zdobyć dokładniejsze
dane - nie wiedziałam jeszcze, że mieszkam w budynku związku
przewodników - postanowiłam poszukać w internecie adresu
delhijskiego biura ICCRu. Niestety nie mam jeszcze własnego
internetu, gdyż kupienie indyjskiej karty telefonicznej nie jest
takie łatwe. Teoretycznie wymagane jest jakieś potwierdzenie
adresu, w praktyce wystarczy kwit zapłaty za pokój, a czasem
nawet tylko wizytówka hotelu. Ja niestety nic takiego nie
posiadam i w najbliższym czasie nie będę miała czasu, aby się tą
sprawą zająć. Postanowiłam więc skorzystać z internetu w
bibliotece jakiegoś wydziału, niestety nie mam jeszcze legitymacji
studenckiej, bo formalnie nie jestem póki co studentką DU. Na
szczęście zadziałał mój urok osobisty i udało mi się
namówić bibliotekarza, aby na chwilkę udostępnił mi
komputer.
Ostatecznie
wróciłam metrem - tak jest najtaniej i najprzyjemniej, bo
czysto, chłodno i szybko - ale wysiadłam stację dalej, niż bym to
zrobiła znając adres hostelu. Z powodu mroku trudno było rozeznać
się w miejscu, w którym nigdy nie byłam. Dodatkowo nie
wydawało się zbyt bezpiecznie. Ostatecznie - jak to się u nas mówi
- koniec języka za przewodnika. W końcu dotarłam do budynku ICCRu.
Biura są już zamknięte o tej porze, a strażnik oczywiście na zna
angielskiego. Już wiem, czemu pracownik ambasady, który
wydawał mi wizę, dopytywał się o
moje hindi. Zapomniałam, że niestety mnóstwo ludzi w
Indiach, także w Delhi, nie zna angielskiego. Na szczęście pomimo
przerwy w nauce pamiętam trochę hindi i mam dużą inspirację, aby
przypomnieć sobie całą resztę. Bez tego byłoby tu czasem o wiele
trudniej przetrwać.
Strażnik
kazał mi czekać i w końcu przyprowadził jednego z urzędników.
Okazało się, że obok w audytorium była jakaś uroczysta impreza.
Niestety urzędnik był już zmęczony i nie chciało mu się mnie
słuchać. Po dowiedzeniu się, że jestem stypendystką z Polski
polecił mi iść ze sobą. Wymyślił sobie, że jestem jakąś nową
osobą, która właśnie przyleciała i nie została przez
nikogo odebrana. Powinien jednak wziąć pod uwagę, że brak bagażu
raczej nie potwierdza takiej wersji wydarzeń. Najłatwiej natomiast
byłoby wysłuchać do końca, co mam do powiedzenia. Po pięciu
minutach w końcu znaleźliśmy się w naszym hostelu, przed którym
spali poukładani rządkiem najbiedniejsi mieszkańcy tego
wielomilionowego miasta. Niestety nikt nie dał mi dojść do głosu.
Rozmowa między naszym recepcjonistą a urzędnikiem przebiegła
bardzo szybko i w hindi, a ja nawet nie starałam się słuchać, o
czym mówią. Cieszyłam się, że jestem na miejscu i zaraz
wezmę chłodny prysznic. Myślałam, że wszystko jest jasne i nie
czekają mnie już żadne niespodzianki. Urzędnik nakazał napisać
mi list, który sam podyktował. Miałam zgłosić się z nim
do biura ICCRu.
W
końcu zostałam sam na sam z nierozumiejącym angielskiego
recepcjonistą, który na nowo kazał wypełniać mi te same
papiery, co poprzedniego dnia i wpisywać się do książki
meldunkowej. Próbowałam tłumaczyć mu, że jestem już
zameldowana, ale był nieugięty. Nie pomogły nawet wyjaśnienia
Sophie, która zna biegle hindi z domu rodzinnego.
Najwidoczniej słowo urzędnika jest święte, a uwagi dziewcząt
mało istotne. Zostałam odprowadzona do pokoju, a gdy chciałam
usiąść na swoim łóżku, zostałam pouczona, że tu już
śpi ktoś z Polski. Ten starszy mężczyzna kompletnie nie
zapamiętał mojej twarzy, chociaż byłam tu rano, a w nocy
przechodziłam procedurę rejestracyjną. Biedak kilka dni później
miał spory kłopot, gdy okazało się, że jestem wpisana dwa razy
do jego książki meldunkowej. Dodam, że tego typu dokumenty
nie są jedynie dokumentami wewnętrznymi. Są prowadzone z polecenia
rządu i przekazywane specjalnym urzędników, którzy
skrupulatnie przepisują je - oraz inne tego typu książki, na
przykład z kafejek internetowych - do komputerów. Jest to
część rządowego systemu bezpieczeństwa. W razie jakichś
problemów nawet po latach wiadomo, gdzie turysta nocował,
jakim jechał pociągiem i gdzie korzystał z internetu.
Jedna
z Delhijskich ulic (Ring Road, New Aruna Nagar)
Na
wstępie chciałam zapowiedzieć, o czym będzie mój blog. Jak
mówi sam tytuł, chcę opisywać swoje życie w Indiach.
Chciałam jednak zaznaczyć, iż nie będzie to dziennik, lecz coś w
rodzaju pamiętnika z pewną dozą fikcji literackiej. Będę
opierała się na własnych doświadczeniach, zmieniając jednak
pewne szczegóły, czasem nadając nowe ramy minionym
wydarzeniom. Być może forma moich wpisów będzie się
zmieniać, gdyż jest to mój pierwszy blog i potrzebuję
znaleźć swoją własną drogę ekspresji. Nie zdecydowałam
dotychczas, w jakim czasie będzie prowadzona narracja. Spróbuję
zacząć od pisania w czasie teraźniejszym, nie wiem jeszcze jednak,
czy będzie to najlepsze rozwiązanie. Myślę, że to może nadać
mojemu blogowi życia, sprawić, że będzie bardziej dynamiczny i
bezpośredni.
Wystarczy
chyba tych rozważań o formie i pora przejść do nakreślenia
treści. Otóż w roku 2011 otrzymałam rządowe stypendium na
studia w Indiach. Dofinansowanie przyznawane jest co roku wybranym
aplikantom z całego świata w ramach programów realizowanych
przez tzw. ICCR czyli Indian Council for Cultural Relations
(http://www.iccrindia.net/).
W swoim wniosku wymieniłam trzy uczelnie i dwa kierunki (sanskryt i
hindi). Na pierwszym miejscu wpisałam roczne studia dyplomowe
(organizowane dla absolwentów rocznych i dwuletnich studiów
kończących się certyfikatem) z sanskrytu na JNU (Jawaharlal Nehru
University) w Delhi. Niestety zgodnie z moimi przewidywaniami taki
kurs nie został zorganizowany. Jest to uczelnia nastawiona raczej na
rozwój studiów doktoranckich i postdoktoranckich,
liczyłam jednak na to, iż informacje na ich stronie są nieaktualne
lub władze stosownego instytutu zorganizują w ostatniej chwili tego
typu kurs. Tak się nie stało, dlatego przyznano mi miejsce na
roczne studia w Instytucie Sanskrytu (Department of Sanskrit)
Wydziału Humanistycznego (Faculty of Arts) Uniwersytetu Delhijskiego
(University of Delhi - DU).
Jaki
był cel mojej podróży? Doskonalenie sanskrytu? To też, ale
przede wszystkim skorzystanie z możliwości zdobycia dofinansowania
na życie w Indiach. Moje podróże do Indii - fascynujące a
zarazem trudne - sprawiły, że chciałam spróbować czegoś
innego. Pożyć przez rok czy dwa w tym zagmatwanym kraju. Po co?
Takie życiowe doświadczenie, głębsze poznanie kultury czy raczej
kultur, które studiuję od kilkunastu lat, którymi
zajmuję się zawodowo (naukowo i jako organizator imprez
kulturalnych). Poza tym ciągle mnie gdzieś ciągnie, nie
wyobrażam sobie spędzić życia w jednym miejscu, robiąc rok po
roku to samo. Część mnie jest domatorką, ale druga szybko nudzi
się życiem opartym na rutynie. Ponadto nasza planeta jest tak
piękna i różnorodna, zarówno pod względem
przyrodniczym, jak i społeczno-kulturowym. Po prostu trzeba to
wszystko zobaczyć, dotknąć, powąchać, skosztować.
Jeśli
ten wstęp zanudził część z Was, dajcie mi proszę jeszcze jedną
szansę. Potraktujcie ten pierwszy wpis jak wstęp zamieszczony w
powieści, który pomijany jest przez większość czytelników.