Dla odmiany post informacyjny dla osób chcących wziąć udział w zagranicznej konferencji. Nie bójcie się aplikować o grant naukowy. To prawda, że rozliczanie to droga przez męki, ale w miarę nabierania doświadczenia - przez nas i osoby obsługujące projekty - wszystko staje się prostsze. Poniżej linki dla humanistów (kulturoznawców, socjologów, filologów i historyków), ale także coś z zakresu turystyki i zrównoważonego rozwoju.
Mamy akurat międzysemestralną przerwę, więc większość znajomych studentów i doktorantów wyjechała. Nie udało mi się zrealizować planów odwiedzenia północno-wschodnich Indii (region Northeast India obejmujący m. in. stany: Assam, Nagaland i Manipuri) ani wyspiarskich Andamanów. Spędziłam za to trochę czasu w Goa i Radżasthanie jako asystent pilota wycieczki, a następnie postanowiłyśmy odwiedzić wraz z Nataszą Amritsar, Mekkę sikhów. Nasz wyjazd jest trochę szalony, gdyż zaplanowany na ostatnią chwilę. Od dawna było wiadome, że obie chcemy tam w końcu pojechać, ale akurat teraz - pomiędzy innymi podróżami - nadarzyła się ku temu sposobność. Kupiłyśmy bilety, ale jak zwykle jesteśmy na liście oczekujących. Każdy, kto podróżował pociągiem po Indiach, wie, czym jest słynna indyjska waiting list. Normalny turysta jakoś sobie radzi, tzn. korzysta z puli biletów przeznaczonej dla obcokrajowców lub kupuje bilety w tzw. trybie tatkal, czyli używając angielskiego wyjaśnienia - trybie emergency. Jak się szybko okazało, studenci - bez względu na pochodzenie - nie są przez indyjską kolej traktowani jako obcokrajowcy. Jesteśmy posiadaczami wizy studenckiej, a nie turystycznej i jak nam wyjaśnił urzędnik owej rządowej korporacji: "You are not foreigners". A to ci dopiero ciekawostka. Szkoda, że pracownicy kas biletowych przy rządowych zabytkach nie są podobnego zdania i sprzedają nam bilety dla obcokrajowców. Wstęp do Tadż Mahalu kosztuje autochtona 10 Rs., zaś turysta musi zapłacić 700 Rs. Bez względu na przelicznik gołym okiem widać, że różnica jest duża. Do większości zabytków można wejść płacąc 250-300 Rs., ale to i tak 25-30 razy więcej.
Zatem jedziemy bez rezerwacji miejsc, co w Indiach nie jest łatwe. Przypominacie sobie te wszystkie fotki indyjskich pociągów obwieszonych ludźmi? Tak to może wyglądać. Mamy jednak zamiar skorzystać z naszego jedynego atutu, czyli wyglądu turystek. Wsiadamy do wagonu osobowego średniej klasy, czyli tam, gdzie zwykły Indus bez miejscówki nie będzie śmiał się udać. O dziwo znajdujemy jakieś wolne miejsca. Niestety nasze szczęście nie trwa długo. Po jakimś czasie pojawia się konduktor i wcale nie uważa, że skoro zapłaciłyśmy za bilet pełną cenę, możemy zajmować puste miejsca. Miałyśmy nadzieję, że pozwoli nam tu zostać, dopóki nie pojawią się właściwi pasażerowie. Jest jednak nieugięty. Lądujemy w zwykłym wagonie, ale na szczęście udaje nam się gdzieś usiąść. Co prawda w ścisku i osobno, z bagażami umieszczonymi kilkanaście metrów dalej, ale ogólnie nie jest źle. Przynajmniej podróż powrotna będzie komfortowa, bo w tzw. sleeperze, czyli wagonie, który na noc zamienia się w sypialnię. Nie ma co prawda zamykanych przedziałów, a w każdej "przegródce" wagonu znajduje się sześć łóżek plus dwa dodatkowe wzdłuż korytarza, jednak można się tam porządnie wyspać.
Najwyższe łóżko wagonu typu sleeper, czyli indyjskiej kuszetki
Dojechałyśmy późnym wieczorem z zamiarem nocowania w Złotej Świątyni, czyli najsłynniejszym sikhijskim przybytku. Oczywiście nie w samym miejscu kultu, ale w domu pielgrzyma. Niestety płatne pokoje trzeba rezerwować przynajmniej dwa miesiące wcześniej, więc pozostaje nam darmowy nocleg w dormitorium dla zagranicznych turystów. Indusi dostają dwie grube kołdry - jedną jako posłanie, a drugą jako przykrycie - i mogą położyć się na dużym dziedzińcu, który prowadzi do kompleksu łazienek. Gdyby nie chłodne grudniowe noce też skorzystałybyśmy z takiej możliwości, jednak wybieramy zatłoczoną salę o nieświeżym zapachu. Okazuje się, że nie ma wolnych łóżek ani zbyt wiele miejsca na podłodze. Biorąc pod uwagę, iż jest to trakt wiodący wzdłuż pokoju, przestrzeni starcza tylko dla jednej osoby. Niezrażony wolontariusz mimo wszystko rzuca dla nas na podłogę dwie kołdry, uniemożliwiając swobodne przejście innym mieszkańcom. W sumie nie mamy wyboru, więc rozkładamy śpiwory i układamy się do snu, chowając wewnątrz posłania netbooki, aparaty fotograficzne i dokumenty. Zmęczone podróżą szybko zasypiamy. Nazajutrz - mimo dużego ruchu w dormitorium - staram się przespać zasłużone osiem godzin. Natomiast Natasza, która nigdy nie była w żadnej gurudwarze (sikhijska świątynia), daje się ponieść swojemu zamiłowaniu do fotografii. Nigdy nie pozwala sobie przegapić ciepłego światła wschodzącego słońca. Nie wiem, czy ta wewnętrzna dyscyplina to wynik regularnej praktyki hatha-jogi czy też efekt wychowania w otoczeniu rodzin rosyjskich oficerów
Darmowa sala noclegowa dla zagranicznych turystów (Złota Świątynia, Amritsar, Pundżab)
Darmowy nocleg to nie jedyna oferta świątyni. Przez cała dobę wydawane są dla wszystkich smaczne i przygotowane w higieniczny sposób darmowe posiłki. Wszystko działa jak w zegarku. Po posileniu się jednych, wolontariusze szybko zmywają podłogę i zapraszają kolejną turę głodomorów. Inna grupa zmywa pozostawione po posiłku stalowe naczynia. Posiłki wydawane są na dwóch poziomach budynku, więc nikt potrzebujący nigdy nie musi czekać. W kilku miejscach kompleksu rozlokowane są miejsca z czystą pitną wodą i grupy wolontariuszy, którzy starannie myją użyte kubki. Zaś przy kładce do głównej świątyni wydawana jest gorąca halawa (słodki indyjski pudding z kaszy mannej) jako maha-prasad, czyli ofiarowane Bogu pożywienie, którego świętość i akt spożycia porównać można do katolickiego sakramentu Eucharystii. Posiłki są w pełni wegetariańskie, przygotowywane bez użycia jajek, a także cebuli i czosnku, które w indyjskiej kuchni uznawane są za wzbudzające wewnętrzną pasję, tym samym niepolecane joginom i innym ascetom.
Wszystkie prace wykonywane są przez wolontariuszy, wśród których nie brakuje lekarzy, prawników i nauczycieli. Seva, czyli służba to naczelna zasada sikhijskiej praktyki. Ponadto wyznawcy tej religii uważają, iż każdy pielgrzym - bez względu na pochodzenie czy przynależność religijną - powinien znaleźć schronienie w odwiedzanej gurudwarze. W miarę potrzeby i możliwości świątyni zostać przenocowanym i nakarmionym. Jak tłumaczą sikhowie, kompleks posiada cztery bramy zwrócone w czterech kierunkach świata, które symbolizują egalitaryzm tej społeczności. Faktem jest, iż sikhijscy guru - począwszy od Amara Dasa (trzeci z jedenastu legendarnych duchowych przywódców tej religii) - nauczali o równości płci i odrzucili system kastowy. Niestety z czasem zarówno patriarchalne wzorce, jak i pojęcie nieczystości odnoszące się do tzw. dalitów na powrót wdarło się do tej w końcu indyjskiej społeczności. Kraj ten - mimo przyjmowania kolejnych ustaw i powoływania do życia specjalnych komisji - wciąż nie jest w stanie uciec od panoszącej się na całym jego obszarze kastowości. Temu tematowi poświęcony jednak zostanie inny post.
Brama prowadząca do głównej części kompleksu zbudowanego wokół Złotej Świątyni (Amritsar, Pundżab)
c. d. n.
Już wkrótce więcej o: sikhizmie - jego zasadach i historii, Złotej Świątyni, Śri Guru Grant Sahib - świętej księdze sikhizmu i sikhijskich turbanach.
Wspomnienie
ostatniej doby przed wyjazdem z Polski przyprawia mnie odrobinę o
ciarki. Jadąc pociągiem z Wrocławia do Warszawy zorientowałam
się, że nie mam przy sobie dyplomu studiów magisterskich. To
nie tak, że go po prostu zapomniałam. Nabiegałam się trochę po
stolicy, żeby zdobyć odpowiednie pieczęcie w ministerstwie. Ciągłe
podróże między Szczecinem, Wrocławiem a Warszawą,
pakowanie dobytku i załatwianie wszystkich spraw było jak jeden
wielki maraton. Wszystkie ważne dokumenty stały się przedmiotami
specjalnej troski z mojej strony. Niestety jakimś cudem dyplom w
sztywnej oprawie zdematerializował się. Za kilka godzin odlot, a ja
nie wiem, co zrobić. Jaki sens ma jechanie do Delhi, skoro nie mam
najważniejszego dokumentu...? Taka była pierwsza myśl, która
pojawiła się w moim spanikowanym umyśle. Na szczęście miałam
jeszcze trochę czasu w pociągu, aby wszystko na spokojnie
przemyśleć. No cóż, mam przynajmniej tłumaczenie
przysięgłe i nieuwierzytelnioną miękką wersję dyplomu.
Na
lotnisku okazało się, że mam za dużo rzeczy. Dużo za dużo.
Wchodzenie do samolotu z bagażem podręcznym w postaci plecaka,
wypchanej po brzegi damskiej torebki, dwóch komputerów,
trzech komórek, całej masy kabli i kurtki przewieszonej przez
ramię, której kieszenie - pełne ciężarów - za
sprawę grawitacji ciążą do dołu, to u mnie norma. Dopiero po
kilku lotach do Indii doczytałam gdzieś, że komputer (jeden
komputer) i damska torebka są dodatkami alternatywnymi, czyli
powinnam wybrać jedno z nich. Kilka kilogramów więcej w
bagażu głównym nie stanowiło nigdy problemu, ale tym razem
jadę na rok i wszystkiego jest niestety o wiele więcej.
Przygotowałam więc dwie reklamówki rzeczy, które mogą
poczekać w Warszawie na kolejny lot. Niedługo przed odprawą na
lotnisku pojawił się mój znajomy, aby podzielić się ze mną
wieściami z ministerstwa. Okazuje się, że niestety miękkiej
wersji dyplomu nie można uwierzytelnić. Zatem ktoś będzie musiał
szybko zdobyć dla mnie we Wrocławiu sztywną wersję. Jedna sprawa
do tyłu, ale przynajmniej mam komu przekazać nadmiar bagażu. W tej
chwili w Delhi temperatura może dochodzić do 55 stopni - tak
przynajmniej straszą obcokrajowców na stronie uniwersytetu -
więc nie będę potrzebowała jeszcze zimowych swetrów.
Lot
przebiegł wyjątkowo spokojnie. Zwykle oglądam filmy i trochę
spałam. Tym razem jednak zasnęłam prawie od razu jak kamień i
przespałam śniadanie, które było przed lądowaniem w Delhi.
Byłam trochę zła, że mnie nie obudzili, bo nie jestem
zaprowiantowana, a nie wiem, kiedy będzie okazja zaopatrzyć się w
jakieś jedzenie, nie mówiąc już o ciepłym bezpiecznym
posiłku. Na lotnisku szybko przebrałam się w jedno ze swoich
letnich pundżabi i udałam do wyjścia. Ktoś ma na mnie czekać,
ktoś z ICCRu (Indian Council for Cultural Relations). Znając Indie
zapewne jakaś kobieta. Odebrał mnie jednak młodzieniec. Fakt,
nocne podróże to nie jest zajęcie dla indyjskiej kobiety,
nawet pracującej. Przedstawiciel ICCRu nie chciał czekać, bo
parking na lotnisku dość dużo kosztuje, a metrometr w taksówce
pracuje. Przekonywał mnie, że nie ma potrzeby, abym wymieniała
walutę na lotnisku. Jak okazało się później, dobrze, że
go nie posłuchałam.
Radżasthańscy
zaklinacze węży przed Pałacem Miejskim w Dżajpurze
Jestem
ponownie w Delhi, Indie witają. Bardzo się cieszę. Wiem, że to
miejsce to nie raj na ziemi, ale tym razem będę tu jako
stypendystka. Będę mieszkać w zadbanym kampusie i studiować na
najsłynniejszym indyjskim uniwersytecie, gdzie wykładowcy dobrze
mówią po angielsku. Już nie mogę się doczekać. Pamiętam
zdjęcia ze strony uczelni: zadbane kwietniki i czyste budynki. Na
razie póki co będę gościem ICCRu. Mają mnie gdzieś
tymczasowo zakwaterować. To miłe, że tak dbają o swoich
stypendystów. Miałam przyjechać z bliską koleżanką z
indologii, ale problemy przy składaniu wniosku zniechęciły ją.
Niedługo poznam jednak innych przybyszy z różnych stron
świata. Póki co siedzę w samochodzie mknącym prawie pustymi
ulicami Delhi. Prawie, bo ruch ciężarówek w tym mieście
ograniczony jest do czasu nocnego.
W
końcu dotarliśmy do jakiegoś ośrodka. Jak się później
dowiedziałam, jest to budynek narodowej centrali związku Indyjskich
Skautów i Przewodników (The Bharat Scouts and Guides),
na którego wyższych pietrach znajdują się pokoje dla gości.
Mój opiekun powiedział, abym załatwiła formalności na
recepcji, a rano mogę wezwać przez telefon samochód i
pojechać na uczelnię. Jest sobota, a on nie jest pewny, czy biuro
będzie otwarte, ale zachęca mnie do podróży. Przeleciałam
tyle tysięcy kilometrów i trochę dziwi mnie, że wysyła
mnie w sobotę na uniwersytet, nie będąc pewnym, czy ktoś mnie tam
przyjmie.
Sala
noclegowa dla stypendystów ICCRu
Miejsce,
w którym mam spać jest okropne. Brudno tu, głośno, gorąco
i pełno komarów, a portier-recepcjonista prawie nie mówi
po angielsku. Nasz apartament to duża wieloosobowa sala z małym
korytarzem i podwójną łazienką. Hałas i komary docierają
do środka bez żadnych przeszkód, gdyż nie można zamknąć
okien. Elewacja budynku przechodzi renowację, dlatego na zewnątrz
znajduje się rusztowanie budowlane. Nie wiem, czy ktoś z Was
widział kiedyś taką konstrukcję w Indiach. Są to długie
bambusowe rury połączone sznurami, a całość opiera się o ziemię
i parapety wchodząc do środka budynku. Dzielnica, w której
się znajdujemy, to ITO, a ulica za oknem (Mahatma Gandhi Marg) to
przelotówka łącząca wschodnią część miasta położoną
na prawym brzegu rzeki Jamuny z resztą miasta po zachodniej stronie.
Całą noc przejeżdżają koło naszego budynku kolorowe indyjskie
ciężarówki wypakowane rozmaitymi towarami. Natężenie
hałasu jest tak wysokie, że nie słyszę budzika, jeśli komórka
ładuje się w odległości 2-2,5 metra od mojego łóżka.
Niestety przed komarami można ochronić się tylko smarując całe
ciało indyjskim Odomosem. Uważam, że jest dość skuteczny -
przynajmniej na terenie Indii - choć nie wszyscy podróżnicy
zgadzają się z ta opinią.
Przedpokój
w naszym apartamencie dla stypendystów ICCRu w Delhi
Pokój
jest wielki i pusty. Śpimy tam tylko we dwie, ja i Sophie Sharma,
która przyleciała kilka godzin temu z Fidżi. Ma dwadzieścia
siedem lat i przyjechała tu, aby zostać bollywoodzką gwiazdą.
Dotychczas pracowała jako księgowa w jakiejś korporacji, a w
wolnych chwilach tańczyła kathak (hindustański taniec klasyczny).
"W wolnych chwilach" to nie jest dobre określenie. Sophie
tańczy od osiemnastu lat i poświęca swojej pasji wiele godzin
tygodniowo. Występuje, uczy tańca i wciąż doskonali swój
własny warsztat. Postanowiła sprzedać samochód i przyjechać
do Indii na pięć lat, aby studiować aktorstwo w NSC (National
School of Drama), która - jak twierdzi - jest jedną z
najlepszych szkół teatralnych na świecie. Na miejscu czekało
ją rozczarowanie, gdyż jej podanie zostało odrzucone. ICCR
zaproponował naukę w Kathakendra Dance School (najsłynniejsza
szkoła kathaku w Indiach), uczelni, którą Sophie wpisała we
wniosku na drugim miejscu. Dziewczyna nie chce się jednak poddać
bez walki. Udała się do dziekanatu NSD, aby dowiedzieć się,
dlaczego nie została przyjęta. Jak ogromne było jej zdziwienie,
gdy wyszło na jaw, że urzędnik ICCRu w ogóle nie przekazał
jej podania. Tłumaczył się później, że NSD to państwowa
szkoła, do której przyjęcie łączy się z uciążliwą
biurokratyczną przeprawą, której chciał sobie zaoszczędzić.
Co więcej, zagroził jej, iż jeśli na własną rękę będzie
aplikować, straci przyznane stypendium. Postanowiła zatem skończyć
dofinansowany dwuletni kurs tańca w KDS, a w międzyczasie szkolić
swój warsztat teatralny w ramach prywatnych kursów, aby
w przyszłości aplikować do wymarzonej NSD i zostać aktorką.
Muszę dodać, że każda historia ma jakieś drugie dno i tak też
było w przypadku Sophie. Jej decyzja o przyjeździe do Indii
podyktowana była również problemami natury miłosnej.
Okazuje się, że każdy z nas przed czymś ucieka albo czegoś
poszukuje.
Miałam
zgłosić się do biura ICCRu, żeby się zarejestrować, ale w
sobotę jest zamknięte. Okazało się, iż wezwanie samochodu przez
telefon, o którym mówił odbierający mnie młodzieniec,
to po prostu zamówienie taksówki. To niestety nie na
moją kieszeń. Mogę pozwolić sobie na taki luksus w wyjątkowej
sytuacji, ale nie, kiedy mam przed sobą cały wolny dzień.
Postanowiłam jechać motorikszę, gdyż nie wiedziałam jeszcze,
gdzie dokładnie jestem. Jak się niebawem zorientowałam, niedaleko
jest stacja metra (Indraprastha Metro Station). Kierowca oczywiście
nie wiedział, gdzie dokładnie ma mnie zawieźć. Położenie
uniwersytetu nie jest tajemnicą, ale znalezienie konkretnego budynku
w Północnym Kampusie DU (North Campus) to już trudniejsze
zadanie. Niestety policjanci stojący na każdym rogu ulicy i
ochroniarze przy wejściach do poszczególnych sektorów
też nie byli nam w stanie pomóc. Zatrzymywaliśmy się chyba
z dziesięć razy, krążąc wokół. Wkońcu
mój kierowca się zniechęcił i wysadził mnie gdzieś
twierdząc, że to tu.Oczywiście
nie było to prawdą, a dodatkowo próbował zwiększyć
ustaloną cenę o 50%.
Swoją
drogą to jest bardzo ciekawy sposób myślenia. Oni twierdzą,
że wiedzą, gdzie jechać, potem tracą twój cenny czas
krążąc w kółko z powodu własnej niekompetencji, a na
koniec chcą większą zapłatę w związku z tym, że tyle to
trwało. Kolejny problem, jaki się pojawił, to to, że
posiadałam tylko banknoty o dużym nominale. Z doświadczenia wiem,
że rikszarz zawsze powie, że nie ma drobnych, aby naciągnąć cię
na parę groszy więcej. Jeśli ktoś z was myśli, że to bardzo
biedni ludzie, którzy nie mają co jeść, to chcę
wyprowadzić was z błędu. Biedni są rikszarze jeżdżący rikszami
rowerowymi, ale ci z motorowych nie żyją w nędzy, a czasem szczycą
się wręcz tym, że zbijają tzw. kokosy na nieświadomych
turystach. Szczerze mówiąc rikszarze to grupa, która
wywołuje niechęć nawet u Indusów i to nie z powodu wpływu
systemu kastowego czy jakichś innych klasowych podziałów.
Chodzi o ich postawę, o wieczne próby
naciągania, kłamstwa,celowe wożenie dookoła itd. Co do tego
ostatniego, to jest nawet taki punkt (odnoszący się do taksówkarzy)
w angielskim haśle "Crime in India" w Wikipedii, który
to opisuje ten właśnie fenomen ("Taxi scam"). Nie chcąc
jednak szerzyć niesprawiedliwych uogólnień, polecam dramat
obyczajowy "Rikszarz Amal" (2007) o uczciwym i oddanym swej
pracy kierowcy delhijskiej motorikszy. Poniżej wklejam krótki trailer.
Wracając
jednak do mojej historii, znajdowałam się jakieś pół
godziny drogi od celu, ale strażnicy nie byli w stanie wskazać mi,
gdzie iść, upierając się przy tym, że powinnam wziąć kolejną
rikszę. Ostatecznie spacerując znalazłam wszystkie interesujące
mnie miejsca: biuro, gdzie rejestrują obcokrajowców,
bibliotekę, swój instytut i w końcu - z dużym problemem -
swój przyszły akademik. ISWH
DU (International Student Hostel for Women) położony jest na
zewnątrz kampusu, chyba jakieś 5-6 km od mojego przyszłego miejsca
nauki, ale co pół godziny jeździ tam w trakcie roku
akademickiegodarmowy
uniwersytecki autobus. Swoją drogą może warto sprawić sobie
indyjski rower.
Dziedziniec
Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego
Muszę
przyznać, że budynek mojego wydziału trochę mnie rozczarował. Na
zdjęciach wszystko wygląda trochę ładniej, niż w rzeczywistości.
Przede wszystkim jednak tym, co mnie uderzyło, gdy do niego
wchodziłam po raz pierwszy, był roznoszący się beztrosko zapach
toalety i bynajmniej nie mam tu na myśli fiołkowego odświeżacza.
Ogólnie nie jest jednak tak źle. Pomijając niezbyt przyjazne
łazienki i bardzo brudne okienka w salach, reszta jest w miarę do
przyjęcia. Może poza brudnymi ławkami w naszej klasie. Z racji na
to, że podczas zajęć nie siedzę zawsze w tym samym miejscu, za
każdym razem muszę na nowo czyścić swój stolik. Wilgotne
chusteczki są w tym bardzo pomocne i przyznam, że konieczne jest
zużycie kilku na raz. Jak mogłam zauważyć w trakcie zwiedzania
innych części budynku, Instytut Filologii Niemieckiej ma czyste -
przynajmniej na razie - i nowoczesne pomieszczenia.
Jedna
z klas Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Delhijskiego
Odnalazłam
też klinikę dla studentów, ale nie zachęca do chorowania.
Na dzień dobry niestety rozcięłam duży palec u nogi, co w czasie
monsunu nie jest bezpieczne. Znów będę chyba chodzić z
gumową rękawiczką na palcu, żeby nie doszło do zakażenia.
Naśladowców zachęcam do zadbania o swobodny dopływ krwi do palca, o ile chcą uniknąć jego amputacji.
Naśladowców
zachęcam do zadbania o swobodny dopływ krwi do palca, o ile chcą
uniknąć jego amputacji.
Pogoda
jest przyzwoita, gorąco, ale znośnie, choć człowiek się poci.
Czasem bardzo mocno pada i ludzie zsiadają z motorów i
chowają się pod drzewami. Na szczęście wzięłam z Polski parasol
i jakoś sobie radzę. Poza tym sprzedają tu takie zapinane torby
foliowe na ramię, żeby zabezpieczyć notatki i książki przed
deszczem. Jeśli pogoda będzie cały czas podobna, to dam radę do
końca monsunu, a potem będzie tylko lepiej. Przyznam jednak, że
trochę jestem zdziwiona przebiegiem pory deszczowej w Delhi.
Prawdopodobnie największe opady minęły. Będąc jeszcze w Polsce
czytałam o strasznych ulewach w stolicy i podtopieniach, ale
najwidoczniej ten czas się skończył. W tej chwili czasem jest
sucho prawie cały tydzień. Inaczej jest na prowincji. Wszędzie
pada i pada, szczególnie w górach i nad oceanem.
Wieczorem
czekała mnie mało przyjemna niespodzianka. Najpierw myślałam, że
jestem sama sobie winna, ale okazało się, że nie ja jedyna
znalazłam się w takiej sytuacji. Otóż nie miałam
dokładnego adresu miejsca swojego zakwaterowania. Jak to się stało?
W pierwszej chwili sądziłam naiwnie, że zostanę zawieziona na
uniwersytet przez samochód służbowy z ICCRu i kierowca da mi
wskazówki, jak wrócić. Gdy okazało się, że mam
jechać samodzielnie, próbowałam uzyskać od portiera jakiś
papier z adresem, ale niestety nie było tam żadnych wizytówek,
a pokwitowania nie chciał mi wystawić. Robi to dopiero przy
wymeldowaniu, kiedy wiadomo już, ile nocy spędził tu stypendysta.
Nie myślcie, że skoro gości nas tu ICCR i zgodnie z umową
stypendialną rząd indyjski pokrywa koszty noclegu, to nie musimy
płacić. Obowiązują nas takie same procedury jak wszystkich innych
beneficjentów rozmaitych grantów naukowych i
stypendiów. Jesteśmy kolekcjonerami faktur. Dodam, że po
dwóch tygodniach zostałyśmy poproszone o opuszczenie tego
nieprzyjemnego przybytku, gdyż procedury zakładają, iż jest to
maksymalny czas okresu przejściowego. Okazało się też, że wcale
nie musiałyśmy tu mieszkać, bo ICCR pokryłby koszty
jakiegokolwiek innego noclegu nieprzekraczającego ustalonych kwot.
Mądry człowiek po szkodzie i po wielu ukąszeniach bezlitosnych
komarów.
W
każdym razie wieczorem, po zmroku (czyli po 18) próbowałam
wrócić do hostelu, dzierżąc w ręku karteczkę z
nabazgranym przez rikszarza adresem. Okazało się jednak, że
określenie ITO niewiele mi daje, przynajmniej nie tak wiele, jak
myślałam. To tylko nazwa bardzo dużej dzielnicy, coś jak
Fabryczna lub Krzyki we Wrocławiu. Chcąc zdobyć dokładniejsze
dane - nie wiedziałam jeszcze, że mieszkam w budynku związku
przewodników - postanowiłam poszukać w internecie adresu
delhijskiego biura ICCRu. Niestety nie mam jeszcze własnego
internetu, gdyż kupienie indyjskiej karty telefonicznej nie jest
takie łatwe. Teoretycznie wymagane jest jakieś potwierdzenie
adresu, w praktyce wystarczy kwit zapłaty za pokój, a czasem
nawet tylko wizytówka hotelu. Ja niestety nic takiego nie
posiadam i w najbliższym czasie nie będę miała czasu, aby się tą
sprawą zająć. Postanowiłam więc skorzystać z internetu w
bibliotece jakiegoś wydziału, niestety nie mam jeszcze legitymacji
studenckiej, bo formalnie nie jestem póki co studentką DU. Na
szczęście zadziałał mój urok osobisty i udało mi się
namówić bibliotekarza, aby na chwilkę udostępnił mi
komputer.
Ostatecznie
wróciłam metrem - tak jest najtaniej i najprzyjemniej, bo
czysto, chłodno i szybko - ale wysiadłam stację dalej, niż bym to
zrobiła znając adres hostelu. Z powodu mroku trudno było rozeznać
się w miejscu, w którym nigdy nie byłam. Dodatkowo nie
wydawało się zbyt bezpiecznie. Ostatecznie - jak to się u nas mówi
- koniec języka za przewodnika. W końcu dotarłam do budynku ICCRu.
Biura są już zamknięte o tej porze, a strażnik oczywiście na zna
angielskiego. Już wiem, czemu pracownik ambasady, który
wydawał mi wizę, dopytywał się o
moje hindi. Zapomniałam, że niestety mnóstwo ludzi w
Indiach, także w Delhi, nie zna angielskiego. Na szczęście pomimo
przerwy w nauce pamiętam trochę hindi i mam dużą inspirację, aby
przypomnieć sobie całą resztę. Bez tego byłoby tu czasem o wiele
trudniej przetrwać.
Strażnik
kazał mi czekać i w końcu przyprowadził jednego z urzędników.
Okazało się, że obok w audytorium była jakaś uroczysta impreza.
Niestety urzędnik był już zmęczony i nie chciało mu się mnie
słuchać. Po dowiedzeniu się, że jestem stypendystką z Polski
polecił mi iść ze sobą. Wymyślił sobie, że jestem jakąś nową
osobą, która właśnie przyleciała i nie została przez
nikogo odebrana. Powinien jednak wziąć pod uwagę, że brak bagażu
raczej nie potwierdza takiej wersji wydarzeń. Najłatwiej natomiast
byłoby wysłuchać do końca, co mam do powiedzenia. Po pięciu
minutach w końcu znaleźliśmy się w naszym hostelu, przed którym
spali poukładani rządkiem najbiedniejsi mieszkańcy tego
wielomilionowego miasta. Niestety nikt nie dał mi dojść do głosu.
Rozmowa między naszym recepcjonistą a urzędnikiem przebiegła
bardzo szybko i w hindi, a ja nawet nie starałam się słuchać, o
czym mówią. Cieszyłam się, że jestem na miejscu i zaraz
wezmę chłodny prysznic. Myślałam, że wszystko jest jasne i nie
czekają mnie już żadne niespodzianki. Urzędnik nakazał napisać
mi list, który sam podyktował. Miałam zgłosić się z nim
do biura ICCRu.
W
końcu zostałam sam na sam z nierozumiejącym angielskiego
recepcjonistą, który na nowo kazał wypełniać mi te same
papiery, co poprzedniego dnia i wpisywać się do książki
meldunkowej. Próbowałam tłumaczyć mu, że jestem już
zameldowana, ale był nieugięty. Nie pomogły nawet wyjaśnienia
Sophie, która zna biegle hindi z domu rodzinnego.
Najwidoczniej słowo urzędnika jest święte, a uwagi dziewcząt
mało istotne. Zostałam odprowadzona do pokoju, a gdy chciałam
usiąść na swoim łóżku, zostałam pouczona, że tu już
śpi ktoś z Polski. Ten starszy mężczyzna kompletnie nie
zapamiętał mojej twarzy, chociaż byłam tu rano, a w nocy
przechodziłam procedurę rejestracyjną. Biedak kilka dni później
miał spory kłopot, gdy okazało się, że jestem wpisana dwa razy
do jego książki meldunkowej. Dodam, że tego typu dokumenty
nie są jedynie dokumentami wewnętrznymi. Są prowadzone z polecenia
rządu i przekazywane specjalnym urzędników, którzy
skrupulatnie przepisują je - oraz inne tego typu książki, na
przykład z kafejek internetowych - do komputerów. Jest to
część rządowego systemu bezpieczeństwa. W razie jakichś
problemów nawet po latach wiadomo, gdzie turysta nocował,
jakim jechał pociągiem i gdzie korzystał z internetu.
Jedna
z Delhijskich ulic (Ring Road, New Aruna Nagar)
Nie planowałam zaczynać swego bloga od tak ciężkiego tematu, ale dzisiejsza gorąca dyskusja na Facebooku sprawiła, że postanowiłam poświęcić ten post kwestii gwałtów i w ogóle molestowania seksualnego jako takiego. Mam oczywiście na myśli sytuację w Indiach, choć przyznam, że pewne zjawiska związane z tym problemem są powszechne na całym świecie. Owa debata została wywołana przez artykuł dotyczący pewnego gwałtu. Nie chcę umieszczać tu linku do tego tekstu i nie chcę zajmować się tym konkretnym przypadkiem, aby nie żerować na tragedii ofiary. Poza tym sprawa jest świeża i na pewno delikatna dla osoby, której dotyczy, więc myślę, że lepiej zostawić ją w spokoju.
Od jakiegoś czasu regularnie dochodzą nas słuchy o kolejnych gwałtach w Indiach. Popełniane są zarówno na turystkach i przybyszkach żyjących w Indiach, jak i Induskach. Tyczy się to tak samo kobiet poruszających się samotnie, jak i w towarzystwie mężczyzny (incydenty w Delhi i Mumbaju) czy grupy (incydent w Pandiczeri, ang. Pondicherry). Czy to jakaś nowość w Indiach? Nie, molestowanie seksualne i gwałty są w tym kraju powszechne od niepamiętnych czasów. Jakie są tego przyczyny? Nie będę się nad tym rozwodzić. Z pewnością podobne, jak na całym świecie. Zwrócić należy uwagę na: wielkość populacji (1 210 193 422 - według spisu powszechnego z 2011 r.), zagęszczenie ludności (368 osób na km kw.), ubóstwo (1491USD na os. w 2012 r.), poziom wykształcenia (alfabetyzacja na poziomie 66% populacji - według badań UNICEFu z 2013 r.; 40% populacji ze średnim wykształceniem, 7% z wyższym), społeczny status kobiety, podejście do seksualności, stan prawny w sferze przestępstw seksualnych, skuteczność policji w wykrywaniu sprawców.
Posiniaczona Saraswati - hinduska bogini nauki - jako ofiara przemocy wobec kobiet. Kampania spoecyna ęAbused Goddessesę
Jakiś czas temu czytałam list Amerykanki, u której po kilkumiesięcznym pobycie na stypendium w Indiach zdiagnozowano zespół stresu pourazowego (ang. PTSD). Dziewczyna była studentką orientalistyki i sytuacja kobiet w Indiach nie była jej obca. Jednak to, czego doświadczyła, okazało się mimo wszystko trudne do zniesienia. Czy moje odczucia są podobne? Jej doświadczenia nie były odosobnione, ale ludzie przeżywają rzeczywistość na różne sposoby. Z pewnością każda dziewczyna jadąca do Indii powinna być świadoma tego, co ją tam czeka i wiedzieć, jak postępować, aby nie narażać się na niebezpieczeństwo i nieprzyjemnie sytuacje. Nie chcę jednak w żaden sposób usprawiedliwiać oprawców i twierdzić, że kobiety w jakikolwiek sposób są sobie winne. To bardzo krzywdzące podejście.
Z uwagi na to, że ma to być blog poświęcony mojemu życiu w Indiach, chciałam opisać kilka własnych historii, które obrazują, z czym kobiety mogą się spotkać podróżując lub mieszkając w Indiach. Jedna z nich dotyczy naszego Sylwestra w Goa. Zabrałam tam ze sobą grupkę osób jako pilot wycieczek. Dziewczyny były studentkami indologii, więc sporo wiedziały o Indiach. Przed wyprawą i w trakcie rozmawialiśmy też na temat tego, z czym turystki mogą spotkać się w tym kraju i przez większość podróży udało nam się uniknąć nieprzyjemnych sytuacji.
Nie miałam jakichś sprecyzowanych planów, co do powitania przez nas nowego roku. Byliśmy zmęczeni po dwóch tygodniach intensywnego podróżowania autobusami, pociągami, motorikszami itd. Wszyscy byli szczęśliwi, że w końcu dotarliśmy do Goa i spędzimy tu kilka dni odpoczywając. Sądziłam zatem, że dzień na plaży nad oceanem zakończony wspólnym wypadem do jakiejś lokalnej knajpki okaże się wystarczającą sylwestrową atrakcją. Reszta grupy miała jednak większe oczekiwania wobec tego wieczoru i chciała spędzić go w jakiś specjalny sposób. Para gejów, która z nami podróżowała, znalazła w internecie informacje o gejowskim party w niedalekiej miejscowości. Impreza odbywała się w jednym z nadmorskich kurortów, miejscowości, którą znałam z poprzednich wizyt w Goa. Dodatkowo nasi indyjscy znajomi z Tamilnadu, którzy mieli spędzić z nami Sylwestra, zaproponowali, że zabiorą nas wszystkich samochodem do owego miejsca, czyli Kalangut-Baga.
Goa - indyjski raj turystyczny - gdzie kilka lat tam po gwałcie popełnionym na rosyjskiej dziewczynce przedstawicielka rządu tego stanu stwierdziła publicznie, iż winę ponosi ofiara z powodu swojego stroju plażowego
Wyjechaliśmy trochę później, niż planowaliśmy, stłoczeni w 7 osób w osobowym samochodzie. Ja i Kasia jak zwykle siedziałyśmy razem na jednym siedzeniu obok kierowcy. Szybko okazało się, że na drodze panuje kompletny chaos spowodowany korkiem. Wcale nas to nie zdziwiło, jednak działania policji i jej efekty niezwykle nas zaskoczyły. Drogówka przekierowywała samochody w niewiadomym kierunku, aby nie dopuścić do zastoju na drodze. Sądziliśmy, że pewnie ma to jakiś sens. Okazało się, że każda kolejna grupa policjantów miała swój własny pomysł na rozwiązanie problemu i ich działania nie są w żaden sposób skoordynowane. Dbali po prostu o to, aby na ich skrzyżowaniu nie powstał korek i nie interesowało ich, gdzie przekierowują kierowców. W efekcie tego po 1,5 h drogi byliśmy w takiej samej odległości od celu jak w momencie wyjazdu, za to w jakimś zupełnie obcym miejscu. Ostatecznie i tak utknęliśmy w korku, myśląc, że nie może spotkać nas nic gorszego niż przywitanie roku w samochodzie, gdzieś na jakimś poboczu.
W końcu udało nam się dojechać do naszej pierwszej destynacji, Pierwszej, gdyż nasi indyjscy heteroseksualni znajomi nie byli zainteresowani gejowską imprezą. Swoją drogą impreza wydawała się lekko podejrzana, gdyż przy wejściu siedziała starsza pani przywołująca na myśl swym wyglądem literackie postaci tzw. burdel-mam. Trochę mnie to nie dziwi, gdyż restrykcyjne prawo dotyczące stosunków homoseksualnych zmieniło się w Indiach całkiem niedawno. Zatem zapewne wcześniej tego typu imprezy były nieoficjalnie organizowane przez przedstawicieli przestępczego półświatka zajmującego się prostytucją. W każdym razie rozdzieliliśmy się, a ja - z racji na to, iż męska część moich "podopiecznych" wydawała się już usatysfakcjonowana i bezpieczna, postanowiłam jechać z resztą. Niestety znów utknęliśmy w korku, tym razem w środku połączonych miejscowości Kalangut-Baga. Ulica była pełna samochodów i ludzi zmierzających w różnych kierunkach. Co rusz słychać było wybuchały petard, które mieszkańcy Indii uwielbiają. Oczywiście nie wszyscy. W pewnym momencie uzmysłowiliśmy sobie, że nasz samochód już dalej nie pojedzie, a północ zbliża się nieubłaganie. Jako że znajomi chcieli zabrać nas do głównego wejścia na plaże, dzielnie brnęliśmy na przód, nie chcąc przywitać nadchodzącego roku w jakimś przypadkowym miejscu wśród klaksonów, przestraszonych bezpańskich psów i obcego tłumu.
W pewnym momencie znaleźliśmy się na prostej prowadzącej do plaży. W ciągu dnia jest to szeroka przyjazna promenada prowadząca prosto nad ocean. W tamtym momencie było to jednak miejsce wypełnione nieprzebraną masą męskich odurzonych alkoholem lub bhangiem (legalnie sprzedawany tradycyjny jogurtowy napój z wyciągiem z marihuany) ciał, które jak rzeka płynęły w jednym kierunku. W pewnym momencie tłum rozdzielił naszą grupę. Telefony nie działały ze względu na przeciążenie sieci, a my - trzy dziewczyny - zostałyśmy w towarzystwie tylko jednego przyjaznego mężczyzny. Nie wiadomo kiedy, ale nagle okazało się, że nasze ciała dotykane są przez wiele obcych męskich rak. Ich dłonie zaciskały się na naszych pośladkach i piersiach. Zasłanianie głów szalem w żaden sposób nam nie pomogło. Znalazłyśmy się w złym miejscu i o złym czasie.
Jako osoba dość waleczna i mało zaskoczona obrotem sytuacji, starałam się osłaniać dziewczyny, za które czułam się jako opiekunka odpowiedzialna. Kasia zaczęła histerycznie szlochać, a Sara wpadła w jakieś odrętwienie. Nie mogąc osłonić ich swoim ciałem, zaczęłam chwytać owe dłonie lądujące na moich pośladkach i docierać do ich zdziwionych właścicieli, a następnie okładać ich pięściami po głowie. Wywołałam swoim zachowaniem dość duże zaskoczenie i popłoch. Tłum się odrobinę rozstąpił, a nasz przyjaciel Rajiv - zdumiony i zdegustowany postępowaniem obmacywaczy - poszedł w moje ślady i zaczął na nich krzyczeć oraz grozić im pięściami.
(Może zamiast tańców indyjskich powinnyśmy uczyć się tamtejszych sztuk walki. Poniższy filmik pokazuje imponujące umiejętności Induskiej wojowniczki.)
Nagle okazało się, że jesteśmy blisko miejsca, gdzie było odrobinę wolnej przestrzeni. Po przedostaniu się tam - jako że nie było szans na odnalezienie reszty grupy - postanowiliśmy wedrzeć się przez niską barierkę na zamkniętą imprezę w okolicznym lokalu. Jako że było już po północy, udało nam się przekonać organizatorów, aby pozwolili nam zostać bez kupowania sylwestrowych biletów wstępu. Impreza przypominała odrobinę nadmorskie dansingi w Pobierowie. Stwierdziłam, że czuję się jak na imieninach u wujka w latach 90. - z muzyką a la diskopolo i dojrzałymi małżeństwami podrygującymi w parach. Rajiv słysząc to przyznał mi rację. Moje skojarzenia nie były odosobnione. Po ochłonięciu, zjedzeniu przez niektórych gorącej zupy i frytek, udało nam się nawiązać połączenie telefoniczne z resztą i szczęśliwie dotrzeć do samochodu.
Okazało się, że gejowskie party wiało nudą, a nasi przyjaciele też w jakiś sposób doświadczyli molestowania w postaci ocierających się o nich obcych mężczyzn na parkiecie. Cóż, widocznie inni uczestnicy tej imprezy mieli odmienną wizję tego, jak wygląda dobre gejowskie party. Wracając samochodem do Andżuny stwierdziliśmy, że wspólne powitanie roku w samochodzie mogło być o wiele przyjemniejsze, nie mówiąc już o kameralnej imprezie na podwórku naszego małego pensjonatu. Po powrocie do domu - czyli około 2 w nocy - padło pytanie: co dalej? Doszłam do wniosku, że najlepszym, co może nas spotkać, będzie spokojna dobra zabawa w lokalnej knajpce. Towarzystwo przyjaciół sprawiło, że wszyscy w jakimś stopniu zapomnieli o wcześniejszych wydarzeniach i wzbogacili się o miłe wspomnienia z tej nocy. Zaś ostatniego dnia naszej podróży dziewczyny stwierdziły, że mimo wszystko nie chcą jeszcze wracać do Polski i z chęcią przylecą powtórnie do Indii. Cieszę się, że tamte przykre parominutowe wydarzenie nie zepsuło ich ogólnego spojrzenia na Indusów i ich kraj.
Jaki był nasz błąd? Znalazłyśmy się w tłumie. Nie miało znaczenia to, jak jesteśmy ubrane, jakiej jesteśmy narodowości i religii, a nawet to, że jesteśmy w męskim towarzystwie, a otaczający nas mężczyźni są pijani. Obmacywanie kobiet jest w miejscach publicznych w Indiach powszechne. Znalezienie się w tłumie, a nawet tylko zbyt blisko obcych mężczyzn może prowadzić do molestowania. Mężczyźni wsuwają delikatnie swoje dłonie w pachwiny kobiet mijając je na ulicy. Tak niby przypadkiem. Dotykają wchodząc wspólnie do metra czy pociągu, idąc tłumnie po schodach i w wielu innych sytuacjach.
Muszę przyznać, iż byłam postawiona w takich okolicznościach tylko kilka razy, w sumie chyba trzy, w tym w ową sylwestrową noc. Pierwszy raz zetknęłam się z tym w Ćennaj (były Madras) w stanie Tamilnadu. Szłyśmy z koleżankom brzegiem jednej z dużych ulic koło głównego dworca kolejowego w mieście. Niestety znalazłam się w zasięgu ręki mijającego mnie mężczyzny. Zaskoczona i zmieszana, nim się odwróciłam, nie byłam już pewna, kto mnie mijał. Od tej pory uważałam jeszcze bardziej i faktycznie udawało mi się uniknąć nieprzyjemności.
Innym razem, podróżując po Delhi z grupą naszych stypendystów przesiadaliśmy się na głównej stacji metra, czyli Rajiv Chawk (w podziemiu Connaught Place). Dobrze znam to miejsce, wiele razy zmieniałam tu linię i wiem, którędy iść, aby uniknąć znalezienia się w tłumie. Może to odrobinę dookoła, ale za to bezpiecznie i prostu do wagonu dla kobiet. Tak, w Indiach istnieją specjalne wagony dla kobiet. W przypadku metra jest to koniec lub początek składu. Mężczyźni nie mają tam prawa wstępu i są przeganiani przez ochroniarzy. Reszta pociągu jest koedukacyjna. Poza godzinami szczytu nie ma tam tłoku, więc można spokojnie podróżować. Niestety gorzej jest z wysiadaniem, nawet w przypadku towarzystwa znajomych mężczyzn. Nie są oni w stanie przeciwdziałać zachowaniu innych wysiadających panów. W drzwiach robi się niestety dość tłoczno, jedni prą na zewnątrz, drudzy do wewnątrz. Na Rajiv Chawk jest dużo pracowników ochrony metra, którzy pilnują, aby podróżni ustawili się w dwóch liniach po obu stronach drzwi i przepuścili wysiadających.
Wejścia do indyjskich pociągów potrafią być naprawdę tłoczne.
Wracając jednak do tamtej sytuacji. Otóż nasz kolega z Kazachstanu nie był zainteresowany powodami proponowanego przez ze mnie udania się do celu odrobinę okrężną drogą. Być może stereotypowo założył, że jako kobieta nie posiadam tak doskonałej orientacji w przestrzeni jak on. Ja również nie chciałam dyskutować gdzieś w środku największej stacji metra w Delhi, tym bardziej, że było nam trochę spieszno w drodze na filmowy festiwal odbywający się w Rosyjskim Centrum Nauki i Kultury (http://www.russiancentre.org.in/eng/index.html). Swoją drogą to podobno największy tego typu rosyjski ośrodek na świecie. Nie chcąc być źle odebraną, podążyłam za resztą grupy i oczywiście skończyło się to jakąś męską ręką na moim pośladku. Byłam zła na siebie, że nie zaprotestowałam lub po prostu nie odłączyłam od grupy, aby uniknąć tej sytuacji.
Co mogę dodać w kwestii obmacywania w miejscach publicznych...? Może dwie historie moich koleżanek. Pewnego razu odwiedziłam w Kalkucie Julię, która od kilku miesięcy była tam wolontariuszką w ośrodku Matki Teresy. Niegdyś podróżowałyśmy razem po Indiach i chciałam zobaczyć, jak sobie radzi żyjąc w Bengalu Zachodnim. Nie miałam czasu na prawdziwe zwiedzanie, bo byłam w Kalkucie tylko przejazdem. Moje dwie godziny chciałam wykorzystać na spotkanie, a przy okazji zobaczyć kawałek tego niezwykłego miasta. Wbrew opinii koleżanki kierowcy potrzebowali dokładnego adresu. Hasło Dom Matki Teresy nie mówiło im tak wiele, jak jej. Skończyło się więc długim pieszym spacerem ulicami Kalkuty. Julia widząc mnie, powiedziała, że w Kalkucie nie muszę zakrywać głowy, bo to duże miasto i mieszka tu wielu obcokrajowców. Chciałabym jednak wyjaśnić, że nikt nigdy - może z wyjątkiem Gurudwar (sikhijskich świątyń) - nie wymagał ode mnie noszenia szala na głowie. Wyglądam trochę jak muzułmanka, bo hinduski zwykle nie zasłaniają włosów. Ubieram się tak jednak, gdyż dzięki temu udaje mi się wytrącić umysły napotykanych ludzi ze stereotypowego toku myślenia.
To ja w indyjskim stroju przed świątynią Śiwy w Waransai
Cóż mogę powiedzieć na temat stereotypów dotyczących tzw. białych kobiet? Są to uproszczenia łączące ze sobą pewne zachowania, np. jeśli kobieta pali na ulicy papierosa, to znaczy to, że jest rozwiązła seksualnie. Co jeszcze - według tego typu opinii - robią rozwiązłe kobiety? Noszą bluzki na ramiączkach, obcisłe ubrania, spódnice pokazujące łydki. Ponadto poruszają się same po ulicy, samotnie podróżują, same nocują w hotelach (w domyśle: bez męża). Uśmiechają się do obcych, patrzą w oczy podczas rozmowy, podają rękę na powitanie, śmieją się w miejscu publicznym, rozmawiają z obcymi, piją alkohol. Spotkałam się nawet z opinią, że Coca-Cola nie jest napojem dla kobiet. Niewiasty powinny kupować napoje o owocowym smaku, jak: Srite, 7-Up, Mirinda. Połączenie bąbelków, kofeiny i ciemnego koloru z pewnością jest zbyt męskie. Najgorszym jednak przewinieniem jest pochodzenie i kolor skóry. Już sam fakt, że urodziło się na zepsutym Zachodzie, czyli w USA lub w Europie, powoduje, że jest się widzianym jako kobieta zepsuta. Oczywiście nie wszyscy Hindusi tak myślą i oczywiście faktem jest też, że nasze obyczajowości czasem od siebie odbiegają. Znam wielu mieszkańców Indii, którzy mają otwarte podejście do obcokrajowców, wolne od uprzedzeń. Znam też Hinduski, które wcale nie podążają za wzorem tradycyjnej indyjskiej obyczajowości, Europejki, które przyjęły hinduskie wierzenia wraz z ich zasadami moralnymi lub są ścisłym katoliczkami wyznającymi regułę czystości przedmałżeńskiej. W każdym razie nie o tym chciałam tu pisać, ale o stereotypach. Nie chcąc jednak sama być posądzoną o szerzenie stereotypów na temat tego, co myślą Indusi, czułam potrzebę dodać te parę zdań.
W kwestii stroju należy wyjaśnić jeszcze jedną rzecz i zaznaczę, że to moja prywatna, subiektywna opinia. Otóż Hinduska może sobie pozwolić w dużym mieście na bardziej nowoczesny przyodziewek niż Europejka czy Amerykanka. Po prostu - podążając za stereotypami - jest ona postrzegana jako przyzwoitsza niż reprezentantka tzw. zachodniej kultury. Induska w dżinsach i koszuli pozostaje Induską, Europejka w dżinsach i koszuli jest postrzegana jako Europejka, a więc gorzej niż ta pierwsza. Europejka, która przyodzieje salwar-kamiz i osłoni swą pierś dupatą, a nawet zakryje głowę, zdobędzie odrobinę szacunku ze strony Indusa kierującego się stereotypami. Innymi słowy skorzystanie z kanonów odzieżowych lokalnej kultury zapewnić może trochę bardziej komfortową sytuację. Oczywiście nie namawiam turystek do ubierania się w indyjskie stroje i zakrywania głowy. Nie chcę też usprawiedliwiać osób kierujących się krzywdzącymi uproszczeniami ani żadnego typu oprawców - gwałcicieli, macaczy itd. - a jedynie uzmysłowić kobietom podróżującym po Indiach, jak sprawy się mają.
W kontekście tematu stroju i molestowania seksualnego kobiet polecam obejrzeć przewrotny film "It's Your Fault" stworzony przez indyjską grupę All India Bakchod.
Jakie jeszcze niepokojące sytuacje mogą spotkać niewiasty w Indiach? Samotna noc spędzona w hotelu może, ale nie musi, być nieprzyjemna. Właśnie z powodu opisanych powyżej stereotypów samotnie podróżujące kobiety odbierane są jako chętne do wchodzenia w relacje seksualne z przypadkowo poznanymi mężczyznami. Czasem po prostu jakiś nieświadomy gest może wywołać niechciane reakcje. Nie jest odosobnionym przypadkiem niepokojenie kobietsamotnie nocujących w hotelu przez jego pracowników. Sama znalazłam się w takiej sytuacji. Otóż postanowili odwiedzić mnie w Delhi znajomi z Polski. Miało mieć to miejsce podczas krótkich ferii, które odbywają się w środku każdego semestru. To dwa tygodnie wolnego, które można wykorzystać na podróżowanie. Mieszkam w uniwersyteckim akademiku (napiszę więcej na ten temat w osobnym poście), gdzie męscy goście - nawet członkowie rodziny - mogą przebywać tylko w wyznaczonych godzinach i to jedynie w holu przy recepcji, a kobiety - aby przenocować w moim pokoju - muszą złożyć specjalne podanie i zapłacić za ten nocleg oraz dodatkowo za stołówkowe jedzenie, którego nie spożywają. Nie było zatem mowy o przenocowaniu ich w moim pokoju czy nawet na terenie naszego zacnego przybytku. W najbliższej okolicy nie ma też żadnego hotelu ani hostelu. Postanowiłam zatem znaleźć jakieś miejsce w nie tak odległej od uniwersytetu kolonii tybetańskiej (Majnu-ka-tilla). To przyjemne miejsce, gdzie nie trzeba zbytnio martwić się o złe zachowanie ze strony obcych mężczyzn. Dzielnica zamieszkana jest głównie przez tybetańskich uchodźców.
Modlące się Tybetanki na placu świątynnym w Majnu-ka-tilla w Nowym Delhi
Spakowana udałam się do hotelu, aby przywitać tam znajomych, których samolot przylatywał w środku nocy. Wieczorem trochę zgłodniałam, więc zamówiłam przez telefon tybetańskie momos (gotowane pierożki) z hotelowej restauracji. Gdy kelner przyniósł kolację, trzymając w ręku tacę, otworzyłam szeroko drzwi, aby postawił ją na stole. Chłopak wyszedł, a ja zabrałam się za jedzenie. Niestety popełniłam błąd, gdyż nie powinnam była otwierać szeroko drzwi i wpuszczać go do środka. W jakimś innym hoteliku na Paharganju nie zrobiłabym tego, ale to był w miarę dobry duży hotel w dzielnicy tybetańskiej i przez chwilę poczułam się zbyt swobodnie. Miejsce to prowadzone było przez Tybetańczyków, ale obsługiwane przez Indusów. Chłopiec, który przyniósł mi posiłek poczuł się przeze mnie zaproszony, choć widziałam go tylko przez kilkadziesiąt sekund, nie patrzyłam mu w oczy, a jedynym słowem, które wypowiedziałam, było śukriję, czyli 'dziękuję'. Ów kelner po zakończeniu swej zmiany, czyli późnym wieczorem, zaczął dobijać się do moich drzwi, naciskał dzwonek i pukał. Nie odpowiadał na żadne pytania zadane przeze mnie przez drzwi w języku angielskim i hindi, ale co jakiś czas wracał i pukał, a potem dzwonił do mojego pokoju z hotelowego telefonu.
Podobna sytuacja spotkała moją przyjaciółkę, która ze względów zawodowych często podróżuje do Indii. Mimo iż dnie spędzała wraz ze swoimi hinduskim kontrahentami, na noc udawała się do hotelu. Pewnego wieczoru recepcjonista zadzwonił do jej pokoju proponując masaż. Odmowa nie została przez niego przyjęta, więc dzwonił jeszcze wiele razy głośno dysząc do słuchawki telefonu, a następnie dobijał się do jej drzwi. Przestraszona dziewczyna zadzwoniła do znajomych, ale ci nie potraktowali sytuacji poważnie i odpowiedzieli, że przyjadą rano. Następnego dnia zaś - po rozmowie z recepcjonistą - przekonywali ją, że musiało się jej coś wydawać, że to nieporozumienie.
Kolejnym nieprzyjemnym aspektem kontaktów międzyludzkich w Indiach jest gapienie się, natarczywe wbijanie wzroku w kobietę, nawet jeśli jest kompletnie ubrana. Czasem wynika ono ze zwykłej ciekawości; tego, że ktoś nie spotyka zbyt często osób o tak jasnym odcieniu skóry i jasnych włosach. Zdarza się, że małe dziecko w metrze - nawet niemowlę - zaintrygowane dotyka dziewczyny o śnieżnobiałej cerze. Jednak niestety oprócz takich rzadkich niewinnych sytuacji kobiety doświadczają ciągłego wlepiania w nie wzroku ze strony mężczyzn, często z towarzyszeniem gestów o seksualnym charakterze, jak łapanie się za krocze lub wywijanie wystawionym językiem. To powoduje u niektórych turystek poczucie bycia zwierzyną obserwowaną przez dzikie zwierzę gotowe do ataku.
Natarczywe spojrzenia ze strony indyjskich mężczyzn stały się przedmiotem zeszłorocznej kampanii społecznej, której filmik zamieszczam poniżej.
Na koniec przytoczę jeszcze dwie historie moich znajomych - polskich hinduistów - którzy pielgrzymowali po południu Indii. Pewnego razu odwiedzali pewną małą miejscowość stanowiącą miejsce wisznuickiego kultu. Jest to najpopularniejszy z monoteistycznych nurtów hinduizmu, który Boga Najwyższego określa mianem Wisznu, co w przybliżeniu znaczy 'wszechprzenikający'. Na miejscu swoje usługi woluntarystycznie zaproponował jeden z tutejszych mnichów. Nie był to naciągacz, który chciał wyłudzić od nich pieniądze. Spędził z nimi wiele godzin, zabierając do wielu ważnych dla wyznawców miejsc. W końcu wspólnie zatrzymali się w jednej ze świątyń, gdzie moi znajomi chcieli spędzić trochę czasu na modlitwie i medytacji. On oddawał się swojej praktyce religijnej siedząc przed wizerunkiem bóstwa, ona postanowiła okrążyć ołtarz, co jest jednym z hinduistycznych zwyczajów. W jej ślady udał się ów młody mnich. W pewnym momencie dogonił dziewczynę, złapał za włosy i siłą przyciągnął do siebie. Moja koleżanka zaczęła krzyczeć i wyrywać się. Przestraszony chłopak zaczął uciekać, a pogrążony w modlitwie znajomy poderwał się na równe nogi i zaczął biec za napastnikiem. Pościg trwał dość długo, ale w końcu młodzieniec został doprowadzony przed świątynię, gdzie zebrał się już znaczny tłumek gapiów. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się stało, a po usłyszeniu historii oburzyli się. Dziewczyna została przez nich poinstruowana, że najgorszą karą będzie uderzenie chłopaka swoim butem w głowę. Nie chodziło o fizyczny atak, ale symboliczne znieważenie go. Dla hindusów obuwie jest nieczyste i dotknięcie nim głowy to straszna obraza, a w tym przypadku ogromna kara.
Ta sama para pewnego razu podróżowała zatłoczonym lokalnym autobusem. Stali obok siebie, ale nie przeszkadzało to jakiemuś współpasażerowi stojącemu za dziewczyną, objąć jej obie piersi swoimi dłońmi. Koleżanka przestraszyła się i zaczęła krzyczeć, ale nie mogła się od razu wyswobodzić, gdyż w obu rękach trzymała torby z zakupami. Zrobiło się zamieszanie, "macacz" się wycofał, a dziewczyna w popłochu wybiegła z autobusu, przepychając się pośród innych pasażerów. W panice uderzyła nogą o jakąś ostrą część pojazdu i skaleczyła stopę. Opatrywanie mocno krwawiącej rany stało się zaś doskonałym powodem do zwrócenia na siebie uwagi gapiów z autobusu.
Wracając do gwałtów, a więc tematu, który rozpoczął dzisiejszy post, należy zaznaczyć, iż liczba zgłaszanych przypadków jest w Indiach dość niska w porównaniu z innymi krajami, nawet rozwiniętymi. Przy czym Nowe Delhi przoduje pod tym względem na tle kraju. Liczba odnotowanych aktów miała podwoić się w okresie między rokiem 1990 a 2011. Według mnie wskazuje to jedynie na skuteczność kampanii społecznych, zwiększającą się kompetencję stróżów prawa oraz wzrastające zaufanie społeczne wobec policji. Prowadzi to do zwiększenia liczby zgłaszanych przypadków, a nie samych gwałtów. Po prostu kobiety coraz częściej przerywają zmowę milczenia, która towarzyszy tego rodzaju przestępstwom. The National Crime Records Bureau - będące częścią indyjskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - podaje, iż w 2011 roku zostało zarejestrowanych 24 206 przypadków gwałtu. Warto dodać, iż gwałt małżeński nie jest uznawany w Indiach za przestępstwo kryminalne.
Link do raportu dotyczącego zbrodni w Indiach popełnionych w roku 2012, opracowanego przez the National Crime Records Bureau: http://ncrb.gov.in/. Tu jeszcze kilka innych linków do raportów poświęconych przestępstwom popełnionym wobec kobiet w Indiach: http://ncrb.gov.in/
Ciekawostką z ostatniego roku jest filmik "Abused Goddesses" zrealizowany w ramach kampanii społecznej przeciwko przemocy domowej wobec indyjskich kobiet. Z początku pozytywnie odebrany, ostatecznie wywołał pewne kontrowersje wśród feministek. Dla zainteresowanych tematem przesyłam link do artykułu Abused Goddesses, Orientalism and the Glamorization of Gender-Based Violence autorstwa Sayantani DasGupty, a zamieszczony w serwisie The Feminist Wire: http://thefeministwire.com/2013/09/abused-goddesses/.
Obrazek posiniaczonej Lakszmi (hinduska bogini fortuny) pochodzący z kampanii "Abused Goddesses"
Na koniec zachęcam do obejrzenia film dokumentalnego na temat Gangu Różowych Sari (Gulabi Gang). Ten dwudziestotysięczny ruch (dane z roku 2008) zapoczątkowany został w stanie Uttar Pradeś przez Sampat Pal Devi - matkę pięciorga dzieci i byłą pracownicę państwowej służby zdrowia - w odpowiedzi na szerzące się nadużycia i przemoc domową wobec kobiet. Członkinie ruchu interweniują doprowadzając do rodzinnych negocjacji. Jeśli rozmowy nie pomagają, kobiety biją oprawców bambusowymi kijami, dopóty dopóki tamci nie obiecają zaprzestać prześladowań swoich żon. Gang Różowych Sari przeciwdziała również innym negatywnym zjawiskom społecznym: małżeństwom dzieci, instytucji posagu i analfabetyzmowi wśród kobiet.
Na
wstępie chciałam zapowiedzieć, o czym będzie mój blog. Jak
mówi sam tytuł, chcę opisywać swoje życie w Indiach.
Chciałam jednak zaznaczyć, iż nie będzie to dziennik, lecz coś w
rodzaju pamiętnika z pewną dozą fikcji literackiej. Będę
opierała się na własnych doświadczeniach, zmieniając jednak
pewne szczegóły, czasem nadając nowe ramy minionym
wydarzeniom. Być może forma moich wpisów będzie się
zmieniać, gdyż jest to mój pierwszy blog i potrzebuję
znaleźć swoją własną drogę ekspresji. Nie zdecydowałam
dotychczas, w jakim czasie będzie prowadzona narracja. Spróbuję
zacząć od pisania w czasie teraźniejszym, nie wiem jeszcze jednak,
czy będzie to najlepsze rozwiązanie. Myślę, że to może nadać
mojemu blogowi życia, sprawić, że będzie bardziej dynamiczny i
bezpośredni.
Wystarczy
chyba tych rozważań o formie i pora przejść do nakreślenia
treści. Otóż w roku 2011 otrzymałam rządowe stypendium na
studia w Indiach. Dofinansowanie przyznawane jest co roku wybranym
aplikantom z całego świata w ramach programów realizowanych
przez tzw. ICCR czyli Indian Council for Cultural Relations
(http://www.iccrindia.net/).
W swoim wniosku wymieniłam trzy uczelnie i dwa kierunki (sanskryt i
hindi). Na pierwszym miejscu wpisałam roczne studia dyplomowe
(organizowane dla absolwentów rocznych i dwuletnich studiów
kończących się certyfikatem) z sanskrytu na JNU (Jawaharlal Nehru
University) w Delhi. Niestety zgodnie z moimi przewidywaniami taki
kurs nie został zorganizowany. Jest to uczelnia nastawiona raczej na
rozwój studiów doktoranckich i postdoktoranckich,
liczyłam jednak na to, iż informacje na ich stronie są nieaktualne
lub władze stosownego instytutu zorganizują w ostatniej chwili tego
typu kurs. Tak się nie stało, dlatego przyznano mi miejsce na
roczne studia w Instytucie Sanskrytu (Department of Sanskrit)
Wydziału Humanistycznego (Faculty of Arts) Uniwersytetu Delhijskiego
(University of Delhi - DU).
Jaki
był cel mojej podróży? Doskonalenie sanskrytu? To też, ale
przede wszystkim skorzystanie z możliwości zdobycia dofinansowania
na życie w Indiach. Moje podróże do Indii - fascynujące a
zarazem trudne - sprawiły, że chciałam spróbować czegoś
innego. Pożyć przez rok czy dwa w tym zagmatwanym kraju. Po co?
Takie życiowe doświadczenie, głębsze poznanie kultury czy raczej
kultur, które studiuję od kilkunastu lat, którymi
zajmuję się zawodowo (naukowo i jako organizator imprez
kulturalnych). Poza tym ciągle mnie gdzieś ciągnie, nie
wyobrażam sobie spędzić życia w jednym miejscu, robiąc rok po
roku to samo. Część mnie jest domatorką, ale druga szybko nudzi
się życiem opartym na rutynie. Ponadto nasza planeta jest tak
piękna i różnorodna, zarówno pod względem
przyrodniczym, jak i społeczno-kulturowym. Po prostu trzeba to
wszystko zobaczyć, dotknąć, powąchać, skosztować.
Jeśli
ten wstęp zanudził część z Was, dajcie mi proszę jeszcze jedną
szansę. Potraktujcie ten pierwszy wpis jak wstęp zamieszczony w
powieści, który pomijany jest przez większość czytelników.