Minął
dokładnie miesiąc i 11 dni, od kiedy jestem w Indiach. Postanowiłam
raz na zawsze zamknąć temat moich studenckich początków w
Delhi. Trochę się tego nazbierało i głównie będzie to
opowieść o indyjskiej biurokracji. Nie byłam w stanie wcześniej o
tym napisać, gdyż jestem dość zajęta. Oprócz zajęć i
nauki ciągle załatwiam coś na odległość w Polsce albo tutaj.
Niedawno mieliśmy we Wrocławiu finisaż II edycji naszej wystawy
Nieznane Oblicza Hinduizmu w Muzeum Etnograficznym. Co prawda nie
uczestniczyłam w organizacji samej imprezy zamykającej to
wydarzenie, ale nie ominęły mnie problemy związane z likwidacją
ekspozycji. Cała robota logistyczna i nie tylko spadła oczywiście
na Anię i
Kubę. Jednak z uwagi na to, że to ja zajmowałam się wypożyczeniem
eksponatów od kolekcjonerów z Warszawy i Podlasia,
musiałam wykonać kilka telefonów i napisać parę maili, a w
sytuacji kryzysowej wysłuchać skarg różnych stron
konfliktu. Bez obaw, żaden eksponat nie uległ zniszczeniu i nie
zaginął, jednak zawsze pojawiają się jakieś problemy między
współpracownikami na tle podziału kompetencji; tego, co kto
miał zrobić, a czego nie zrobił albo co zrobił, a nie powinien,
bo miał to zrobić ktoś inny. Ostatecznie wszyscy szybko zapominają
o niesnaskach i decydują się tworzyć razem kolejny projekt. Ja zaś
postanowiłam zaangażować się w podobną działalność na
miejscu, to znaczy w Delhi. Co prawda na razie tylko w niewielkim
stopniu, ale może w przyszłości współpraca zostanie
rozszerzona. Niebawem napiszę o wystawach fotografii (i nie tylko)
realizowanych przez zespół moich przyjaciół z Nature
Max (http://www.naturemax.org/#).
Póki
co wracam do tematu załatwiania spraw związanych z przyjęciem na
studia, aplikowaniem o miejsce w akademiku, rejestracją wizy,
otwieraniem indyjskiego konta bankowego oraz finansowaniem studiów,
zakwaterowania i kieszonkowego przez ICCR. Wiele osób po
moich poprzednich wyznaniach pytało, czy mogę wrócić, uciec
z tych "okropnych" Indii...? Pisząc post o moich
początkach w Delhi zapomniałam, ze niektórzy z czytelników
nie znają tego miejsca i nie wiedzą, że te wszystkie
nieprzyjemności są wpisane w koszty. Muszę też powiedzieć, że
nie jest już tak strasznie, choć na początku mieszkaliśmy w
okropnym miejscu i trzeba było przejść przez biurokratyczny
koszmar. Przez 2,5 tygodnia biegaliśmy po całym mieście, żeby
wszystko pozałatwiać. Wiele osób zrezygnowało i wróciło
do swoich krajów. Chcąc zilustrować poziom biurokracji,
podam jeden przykład: procedurę aplikacyjną, którą trzeba
było przejść, aby zdobyć pokój w akademiku.
Za
drugim razem, kiedy byłam w biurze akademika (za pierwszym razem
sprawdzałam tylko, jak to wszystko wygląda z zewnątrz) powiedzieli
nam, żeby wrócić za cztery dni i kupić pakiet zawierający
instrukcję postępowania oraz formularz. Nie mogłyśmy nabyć go od
razu, bo jeszcze nie był wydrukowany . Było to kilka dni przed
rozpoczęciem roku akademickiego, a przybytek ów przeznaczony
jest dla studentów zagranicznych. Miałyśmy wrócić w
piątek, dzień po rozpoczęciu zajęć. Uprzedzili nas za to, że
będziemy musiały zgromadzić wiele dokumentów i pieczątek.
Po wypełnieniu formularza trzeba było udać się z nim do
instytucji, która przyznała nam stypendium, do swojej
ambasady, do swojego instytutu, do uniwersyteckiego biura dla
obcokrajowców. Wszystko w odpowiedniej kolejności.
Ostatnio narzekałam na brudne ławki. Te dzieci niestety nie mają takiej możliwości. Wiejska szkoła w górach (okolice Riszikeś, Uttarakhand). |
W
polskiej ambasadzie zawsze się dziwią, widząc studentów
przychodząc z tym formularzem. W rosyjskiej postawili mojej
przyjaciółce wiele pieczątek, dodając, że: "Indusi
lubią stempelki". W naszej ambasadzie nie było tak łatwo.
Zaprowadzono mnie do jednego bardzo ważnego pana , który był
bardzo miły, ale stwierdził, że ten formularz ogranicza prawa
człowieka i zgodnie z polskim prawem oni nie mogą postawić tam
pieczątki. Zaproponował jednak, ze poświadczą notarialnie mój
podpis na formularzu aplikacyjnym. Wydawało się to dość
absurdalne, ale w końcu - jak przekonywał pan z ambasady -
pracownicy biura w akademiku nie znają języka polskiego, wiec i tak
nie zauważą różnicy. Niestety musiałam słono zapłacić
za tę przyjemność. Suma 1900 Rs. (wtedy ok, 130 zł) wszystkich
zszokowała. Dodam, ze w Polsce poświadczenie podpisu u notariusza
kosztuje około 25 zł, a rosyjskie stemple na formularzu Nataszy
były darmowe. Tym razem ICCR nie zwrócił mi kosztów,
bo nikt nie przewidział takiej opłaty.
To
nie był jednak koniec niespodzianek. W uniwersyteckim biurze dla
obcokrajowców powiedzieli mi, ze muszę wrócić do
instytutu, bo brakuje wielkiej pieczęci na moim zdjęciu. Tu
generalnie prawie nikt nie zna tych skomplikowanych procedur i jeśli
my nie wiemy, ze potrzebujemy stempel na zdjęciu, to nikt w
instytucie nam go nie postawi. Ponadto te pieczęciowe zwyczaje są
dla obcokrajowców szokujące, bo stempel jest tak ogromny, że
zakrywa niemal całą twarz. Do wniosku musiałam oczywiście
dołączyć stertę dokumentów, a w biurze akademika okazało
się, ze musimy iść jeszcze do sądu, żeby kupić kolejne
zaświadczenie, tym razem o niekaralności. Jest to dokument, który
urzędnik sprzedaje na podwórzu sądu za okazaniem paszportu.
Na
koniec pani sekretarka nie wydala mi zaświadczenia o przyjęciu
dokumentów, ale na szczęście okazało się, że nie miałam
z tego powodu nieprzyjemności, tzn. moja aplikacja nie zaginęła i
nie musiałam udowadniać, że ją złożyłam. Moja koleżanka
została przynajmniej poinformowana przez ową panią, kiedy do nas
zadzwonią. Zostało nam zatem jeszcze 10 dni. Mimo iż rok
akademicki na uniwersytecie oficjalnie został rozpoczęty, nie
miałyśmy jeszcze z Nataszą zajęć. Kupiłyśmy więc bilety na
pociąg jadący na południe, czyli do miejsca położonego jakieś
2000 km od Delhi. Ku naszemu zdziwieniu rano na dworcu odebrałyśmy
telefon z biura i dowiedziałyśmy się, że wieczorem mamy rozmowę
kwalifikacyjną. Zdumione zwróciłyśmy bilety na pociąg i
pojechałyśmy z powrotem do hotelu, w którym mieszkałyśmy
od wyprowadzki z nędznego hostelu dla przewodników i
skautów.
Widok z naszego hotelowego okna w znanej wśród turystów dzielnicy Pahargandż, stanowiącej za czasów panowania Wielkich Mogołów znane targowisko (Delhi) |
Rozmowę
przeprowadzały trzy nobliwe Induski w średnim wieku, stanowiące
ciało zarządzające akademikiem. Pytały mnie o: studia, pracę
doktorską, Polskę. Moja rosyjska koleżanka poszła na rozmowę
ubrana w sukienkę w zachodnim stylu i z odkrytymi nogami, więc
panie zaczęły pytać, dlaczego chce mieszkać w akademiku.
Powiedziały jej, że tu jest nudno i nie można przyprowadzać
chłopców. Podobne sytuacje miały miejsce w trakcie rozmów
w Ambasadzie Indii w Warszawie, gdy składaliśmy wnioski o
stypendium. Jeden z aplikantów o wyglądzie hipisa został
zapytany, czy ma ze sobą zaświadczenie o tym, że nie jest
nosicielem HIV i ostatecznie odmówiono mu złożenia
dokumentów.
W
Indiach wielu ludzi w bardzo prosty sposób szacuje wartość
drugiego człowieka. Najważniejsze są: pieniądze, strój,
kolor skóry, kasta lub - w przypadku obcokrajowców -
zawód rodziców. Warto więc dostosować się
przynajmniej pod względem wyglądu. Od razu przypomniała mi się
historia moich znajomych, także stypendystów ICCRu. Spędzili
oni niegdyś rok na studiach w Bengalu. Mieszkali w małej
mieścinie., gdzie znajduje się międzynarodowy ośrodek religijny,
prowadzący zajęcia z sanskrytu. Małżeństwo to nie tylko studiuje
indologię, ale fascynuje się kulturą wisznuicką. Kolega
dostosował się do lokalnych wiejskich zwyczajów i ubierał
na co dzień jak prości biedni rolnicy. Pewnego razu, gdy poszedł
do pompy po wodę, spotkał tam starszą panią w eleganckim sari
pochodzącą z wyższej kasty. Kobieta nie zwracając uwagi na to, że
mój kolega jest Europejczykiem, nic nie mówiąc
wystawiła mu swe stopy do obmycia, jedną po drugiej. Nie było dla
niej istotne, skąd pochodzi, uznała, że skoro jest w takim stroju,
to jest biedny i nisko urodzony.
Wiele domostw nie jest podłączonych do sieci wodociągowych, a nawet nie posiada własnej studni (Radhakund k. Mathury, Uttar Pradeś). Ich mieszkańcy korzystają z publicznych ujęć wody. |
Należy
dodać tu jeszcze coś na temat spojrzenia większości mieszkańców
Indii na kwestię koloru skóry. Często słyszymy, ze
ideałem dla Indusów jest jasna cera. W telewizji co rusz
widzi się reklamy kremów wybielających. Myślimy wtedy, ze
wzorem jest dla nich biały człowiek, ale w języku hindi o idealnej
skórze mówi się gauri, czyli
"złocista". Za pięknych uznaje się zatem jasnych
Indusów, a tzw. biali ludzie są uznawani za różowych.
Muszę przyznać, że coś w tym jest, bo moja twarz w obecnych
wysokich temperaturach - nawet bez wychodzenia na słońce - robi się
- jak to mówimy w Polsce - czerwona.
Ostatecznie
zamieszkałam w uniwersyteckim akademiku.
Mam internet bezprzewodowy, cztery posiłki dziennie, darmowy autobus
na uczelnię, opiekę medyczną, filtrowaną wodę itp. Pokoje są
jednoosobowe i przyzwoite. Instytucja, która przyznała nam
stypendium płaci za: studia, zakwaterowanie, wyżywienie, książki
i jeszcze daje nam kieszonkowe; nieduże, ale biorąc pod uwagę, że
w hotelu mamy wszystko zapewnione, nie jest tak źle. Jednym słowem
żyć nie umierać. Możemy siedzieć po zajęciach w klimatyzowanej
czytelni i studiować. Same Indie
- choć męczące - z jakiegoś powodu kuszą. Czasem myślę, aby w
międzyczasie skończyć i obronić doktorat, a potem wrócić
na kolejne stypendium. W końcu jak płacą za naukę, to warto
korzystać. Szczerze mówiąc pierwszy raz prowadzę prawdziwe
studenckie życie - mieszkam w akademiku i nie pracuję - i nawet mi
się to podoba.
Pokój w internacie - na szczęście nie w moim. To zdjęcie zostało zrobione w tradycyjnej bramińskiej szkole, tzw. gurukuli w Riszikeś (stan Uttarakhand). |
Wracając
jednak do biurokracji i niespodzianek indyjskiego systemu, nie można
nie wspomnieć o przepisach wizowych. Chciałam lecieć do Indii
trochę wcześniej przed rozpoczęciem roku, żeby mieć parę
tygodni na podróżowanie. Nikt nas jednak nie uprzedził, że
gdy jedzie się na dłużej niż 6 miesięcy, to trzeba zarejestrować
pobyt w takim specjalnym urzędzie zwanym FRRO
(the Foreigners Regional Registration Officer). Ludzie mają tam
straszne problemy z załatwieniem sprawy i jeżdżą po kilka razy,
bo panie są bardzo niekompetentne. Mi udało się załatwić
wszystko na raz, tylko dlatego, że koleżanka przeszła kilka dni
wcześniej drogę przez męki i nam wszystko wytłumaczyła. Choć
pochodzi z hinduskiej rodziny i zna biegle hindi, to jeździła tam
wiele razy, bo urzędniczki nie były skore do współpracy.
Jeśli ich o coś wprost nie zapytasz, to cię nie poinformują, a
wiadomo, że robiąc to pierwszy raz, nie wiesz, o co pytać, na
przykład o specjalną książeczkę, której nabycie jest
konieczne dla załatwienia sprawy. Dla zainteresowanych wklejam
link do rządowej strony, gdzie można poczytać o tej
procedurze: http://indianfrro.gov.in/frro/.
Zarejestrować wizę i tak można dopiero po przyjęcie na studia i bynajmniej nie chodzi o pozytywną odpowiedź po złożeniu papierów na studia. To długa droga biurokratyczna, która u mnie zajęła dwa tygodnie, czyli tyle, ile jest na załatwienie tej sprawy. Nie mogłam zacząć procesu wcześniej, bo na liście z uniwersytetu informującym o chęci przyjęcia mnie na studia miałam wyznaczoną konkretną datę stawienia się. Przyszłam do biura nawet wcześniej, ale zostałam odesłana z informacją, że mam wrócić w wyznaczonym terminie. Podobno zaś za każdy dzień spóźnienia z rejestracją wizy płaci się karę w wysokości 1000 Rs. Trochę nie chce mi się w to wierzyć, bo gdybym przyjechała dwa tygodnie wcześniej - tak jak planowałam - to musiałabym zapłacić jakieś 14000 Rs., czyli ok. 840 zł. Mimo wszelkich widzianych przeze mnie indyjskich absurdów i tak nie chce mi się w to wierzyć. Radzę jednak sprawdzić, jeśli ktoś wybiera się na dłużej do Indii.
Wiejska szkoła publiczna w górach (okolice Riszikeś, Uttarakhand) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz